Szkiełko babuni

PODWODNA ODYSEJA (The Neptune Factor — An Undersea Odyssey). Reżyseria: Daniel Petrie. Wykonawcy: Ben Gazzara, Yvette Mimieux i inni. Kanada, 1973.

Złote rybki w akwarium można — jeżeli się nie jest ichtiologiem — traktować tylko jako miły dla oka, dekoracyjny drobiazg. Złote rybki widziane przez szkło bardzo powiększające wydają się potworami. Rybka dla odmiany szara, zgodnie z prawem mimikry upodobniona do skały i przycupnięta gdzieś na dnie, chwyta mniejsze od siebie stworzenia szybkim kłapnięciem pyszczka. Pod szkłem powiększającym będzie to akt monstrualny: jakby góra pożerała okręt podwodny.

Na sztuczce technicznej z powiększaniem reżyser Daniel Petrie oparł film „Podwodna odyseja”. Pomysł stary jak kino, co w niczym nie uwłacza jednemu i drugiemu. Bodajże w roku 1906 brytyjski fotograf, pan Smith, z nadmorskiego kurortu Brighton, sprokurował w drewnianej budzie zwanej szumnie atelier dwuminutowy filmik, który nazwał „Szkło powiększające babuni”. Zabawa taka sama: na co nie spojrzeć, odrealniało się na ekranie, potworniało. Historycy wspominają ten obrazek z szacunkiem, bo pan Smith odkrył w nim zbliżenie.

„Podwodna odyseja” jest blisko siedemdziesiąt lat późniejsza, wszystko uległo więc skomplikowaniu. Mamy podwodne laboratorium i podwodne trzęsienie ziemi. Potem, oczywiście, wyprawa ratunkowa w dziwnym podwodnym pojeździe, którego szyba spełnia funkcję szkła powiększającego babuni. Przesuwa się za nią świat prawdziwy-nieprawdziwy, zaskakująco piękny i niepokojący, bo widziany „inaczej”. Czasem śmieszny, kiedy coś w trikowej maszynerii zawiedzie — a nie powinno, bo czuwało nad nią podobno aż czterystu ekspertów. Czterystu? Jeśli cyfra ta kogoś zaskoczy, przypomnieć należy czołówkę „Odysei kosmicznej” Kubricka, wyliczającą bez końca naukowe instytuty i potężne instytucje cywilne i wojskowe. Ambicje i artystyczne rezultaty obu filmów są wprawdzie nieporównywalne, nie o to jednak chodzi. Niepokoi ogólna sytuacja w fantastyce naukowej, gdzie ogromna machina produkcyjna rodzi często przysłowiową mysz. A przecież tematów nie brak. Oto drugi już raport Klubu Rzymskiego postuluje „ludzkość na zakręcie” i „strategię na przyszłość”. Wynikające choćby tylko z tego problemy mogłyby zapłodnić fantastykę naukową tematami znacznie ciekawszymi niż wielkie złote rybki czy jakieś wielkie japońskie Godzille. Nie potrzeba Klubu Rzymskiego, żeby uświadomić sobie nieprzystawalność tego, czym na ogół sztuka fantastyczna się zajmuje, z istniejącym rzeczywiście zainteresowaniem przyszłością. Czy należy więc w czambuł potępić biedną „Podwodną odyseję”, że mało ambitna?

Odpowiedź „nie” wspiera się pewnym paradoksem, potwierdzonym przez praktykę. Oto próby ekranu nie wytrzymują jakoś futurologicznej syntezy. Dwa największe przedsięwzięcia w historii gatunku — niemy „Metropolis” Fritza Langa i późniejszy o lat kilkanaście „Rok 2000”, powstały przy współudziale samego „ojca fantastyki naukowej”, H. G. Wellsa — zawsze śmieszyły jako propozycje intelektualne. Nie zadowalały też jako filmy, pomimo gigantycznych dekoracji i realizacyjnego rozmachu. Okazało się, że ekranowi potrzeba czegoś znacznie skromniejszego; pewnej bezpośredniości fantastycznego doświadczenia. Ładnie pisał o tym Borges zastanawiając się nad znaczeniem „Wehikułu czasu”: „Inaczej niż w (...) wizjach przyszłości bohater Wellsa fizycznie podróżuje w przyszłość. Wraca wyczerpany, zakurzony i zmaltretowany; gdy wraca, ma posiwiałe skronie i z przyszłości przywozi ze sobą zwiędły kwiat” (tłum. Z. Chądzyńska).

W filmach, które nie odrywają się całkowicie od codziennego doświadczenia, w których fantastyka jest tylko przygodą, widz nie zatraca wrażenia uczestnictwa. Doświadczać go musieli także pierwsi odbiorcy „Szkła powiększającego babuni“. Dziwy za szybą batyskafu w „Podwodnej odysei” zdumiewają i cieszą: podświadomie widz zamienia się miejscem z bohaterami filmu. Potem jest już gorzej. Wyłażą na wierzch szwy fabularnej historyjki, stereotypy zastępują ludzi, aktorzy nieszczerze i bez przekonania udają różne uczucia. Irytuje to ogromnie. Ale po wyjściu z kina, pamięta się przede wszystkim groźną, wielką jak góra rybę, która łapczywie połyka swój łup. I może słyszy się jeszcze dziwny chrzęst kończyn uciekającego w mrok potwornego kraba. Cudowne szkiełko babuni nie pozwala, na szczęście, dostrzec ściany akwarium.

ANDRZEJ KOŁODYŃSKI