Trumna jako bombonierka
Bernardo Bertolucci uchodzi za wybitnego reżysera, „Konformista" uchodzi za świetny film, ja jednak nie umiem się jakoś przekonać ani do „Konformisty”, ani do Bertolucciego. Nie, nie posuwam się tak daleko, żeby włoskiemu reżyserowi odmawiać wybitnego talentu, nie zamierzam też twierdzić, że „Konformiście” brakuje wszelkich wartości, jest wszakże w pracach Beriolucciego coś, co mnie stanowczo odpycha. Co takiego? Jakieś usilne i natrętne poszukiwanie piękności, rozsmakowanie w obrazkach kolorowych i urokliwych, barokowość, stylizatorstwo, cyzelatorstwo. Krótko mówiąc, mam wrażenie, że jest to sztuka dekadencka.
Jest w „Konformiście” scena, kiedy bohater idzie na posłuchanie do wyższego urzędnika policji, czy też samego ministra spraw wewnętrznych. Przez chwilę widzimy go w hallu lub czymś w rodzaju poczekalni. Pomieszczenie jest olbrzymie, puste, monumentalne. Człowiek jest w nim mały, samotny, bezradny. Z pamiętników Speera wiadomo, jak starannie Hitler planował własny gabinet i prowadzącą do niego poczekalnię. Miały to być pomieszczenia tak wielkie, by przytłaczały wszystkich swoim ogromem. Szczególnie ważna była tu sala poprzedzająca sam gabinet. W ostatecznych planach miała ona mieć, zdaje się, blisko pięćset metrów. Ludzie idący do führera wśród kolumn i pustych przestrzeni winni byli poznać swą małość. Cała ta architektura była tak pomyślana, by ubezwłasnowolnić jednostkę. W jakimś sensie nieludzkość faszystowskiej architektury może być symbolem całości systemu. Tylko obłędny system mógł się wyrażać w równie nieludzkich konstrukcjach.
O te sprawy, jak się wydaje, szło Bertolucciemu, kiedy pokazuje swego bohatera w hallu ministerstwa spraw wewnętrznych. Ale też włoskiego reżysera skusiły plastyczne możliwości, które stwarzała sytuacja. Toteż natychmiast zrobił piękny, harmonijny w kolorze obraz. I trzeba by chyba być zupełnie nieczułym na uroki plastyczne, by nie pogrążyć się w całości w kontemplacji tego obrazu. I tak właściwie jest w tym filmie stale. Piękne obrazy, które usuwają w cień sens poszczególnych scen. Obrazy narzucające się nachalnie, obrazy natrętnie wołające: popatrzcie jakieśmy cudowne, chylcie przed nami czoła.
Mam wrażenie, że za dobry obraz Bertolucci sprzedałby duszę diabłu. I wcale mi się to nie podoba.
Osobiście dość mocno lekceważę w filmie walory plastyczne. Nie dlatego zresztą, bym uważał, że w kinie nie ma dla nich miejsca. Nie, oczywiście, film winien być piękny, jeśli temat stwarza ku temu okazję, czy mocniej — jeśli temat domaga się pięknej oprawy plastycznej. Poza tym jednak lepiej na cudowne obrazy machnąć ręką. Zresztą o obrazowość w kinie zbyt łatwo. Wystarczy trochę pochodzić do muzeów, pooglądać starych i nowych mistrzów i już ma się pod ręką setki udanych kadrów. Krótko mówiąc, plastyka w filmie wydaje mi się wtórna, zależna, naśladowcza. Kino stwarza po prostu świetne okazje dla spryciarzy} tutaj zwyczajny kopista może bez trudu uchodzić za oryginalnego twórcę.
I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Bertolucci jest właśnie rozmiłowanym w historii sztuki kopistą, Tu trochę impresjonizmu, tu trochę secesji, tam odrobina starych mistrzów. A. zaraz potem zachwyty, ach, jaką niezwykłą wyobraźnię ma ten Bertolucci.
Wszystko to byłoby do wybaczenia, gdyby nie wchodził w grę temat polityczny. Ostatecznie, trudno sobie wyobrazić „Najemnika” w stylu neorealistycznym. Cóż by to był za „Najemnik”? Dlaczego jednak robić „Złodziei rowerów” w stylu „Najemnika”?
Bertolucci przypomina mi sprytnego prestidigitatora. Z jednej strony pokazuje piękne obrazki, a z drugiej, kiedy skłonni bylibyśmy rzec: no dobrze, dobrze, coś za dużo tu tego piękna, natychmiast z kapelusza wyjmuje politykę. I tak wilk syty i owca cała, i esteta zadowolony, i polityce spłacono daninę.
Chętnie bym przystał na te zabiegi i dołączył się do entuzjastów włoskiego reżysera, gdyby nie fakt, że jego piękności mnie rażą. Czuję się tak, jakby ktoś trumnę niczym bombonierkę z czekoladkami opakował w celofan i przewiązał różową wstążeczką.
A dajcie spokój, nie chcę ani takiej bombonierki, ani takiej trumny.
JERZY NIECIKOWSKI
Jest w „Konformiście” scena, kiedy bohater idzie na posłuchanie do wyższego urzędnika policji, czy też samego ministra spraw wewnętrznych. Przez chwilę widzimy go w hallu lub czymś w rodzaju poczekalni. Pomieszczenie jest olbrzymie, puste, monumentalne. Człowiek jest w nim mały, samotny, bezradny. Z pamiętników Speera wiadomo, jak starannie Hitler planował własny gabinet i prowadzącą do niego poczekalnię. Miały to być pomieszczenia tak wielkie, by przytłaczały wszystkich swoim ogromem. Szczególnie ważna była tu sala poprzedzająca sam gabinet. W ostatecznych planach miała ona mieć, zdaje się, blisko pięćset metrów. Ludzie idący do führera wśród kolumn i pustych przestrzeni winni byli poznać swą małość. Cała ta architektura była tak pomyślana, by ubezwłasnowolnić jednostkę. W jakimś sensie nieludzkość faszystowskiej architektury może być symbolem całości systemu. Tylko obłędny system mógł się wyrażać w równie nieludzkich konstrukcjach.
O te sprawy, jak się wydaje, szło Bertolucciemu, kiedy pokazuje swego bohatera w hallu ministerstwa spraw wewnętrznych. Ale też włoskiego reżysera skusiły plastyczne możliwości, które stwarzała sytuacja. Toteż natychmiast zrobił piękny, harmonijny w kolorze obraz. I trzeba by chyba być zupełnie nieczułym na uroki plastyczne, by nie pogrążyć się w całości w kontemplacji tego obrazu. I tak właściwie jest w tym filmie stale. Piękne obrazy, które usuwają w cień sens poszczególnych scen. Obrazy narzucające się nachalnie, obrazy natrętnie wołające: popatrzcie jakieśmy cudowne, chylcie przed nami czoła.
Mam wrażenie, że za dobry obraz Bertolucci sprzedałby duszę diabłu. I wcale mi się to nie podoba.
Osobiście dość mocno lekceważę w filmie walory plastyczne. Nie dlatego zresztą, bym uważał, że w kinie nie ma dla nich miejsca. Nie, oczywiście, film winien być piękny, jeśli temat stwarza ku temu okazję, czy mocniej — jeśli temat domaga się pięknej oprawy plastycznej. Poza tym jednak lepiej na cudowne obrazy machnąć ręką. Zresztą o obrazowość w kinie zbyt łatwo. Wystarczy trochę pochodzić do muzeów, pooglądać starych i nowych mistrzów i już ma się pod ręką setki udanych kadrów. Krótko mówiąc, plastyka w filmie wydaje mi się wtórna, zależna, naśladowcza. Kino stwarza po prostu świetne okazje dla spryciarzy} tutaj zwyczajny kopista może bez trudu uchodzić za oryginalnego twórcę.
I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Bertolucci jest właśnie rozmiłowanym w historii sztuki kopistą, Tu trochę impresjonizmu, tu trochę secesji, tam odrobina starych mistrzów. A. zaraz potem zachwyty, ach, jaką niezwykłą wyobraźnię ma ten Bertolucci.
Wszystko to byłoby do wybaczenia, gdyby nie wchodził w grę temat polityczny. Ostatecznie, trudno sobie wyobrazić „Najemnika” w stylu neorealistycznym. Cóż by to był za „Najemnik”? Dlaczego jednak robić „Złodziei rowerów” w stylu „Najemnika”?
Bertolucci przypomina mi sprytnego prestidigitatora. Z jednej strony pokazuje piękne obrazki, a z drugiej, kiedy skłonni bylibyśmy rzec: no dobrze, dobrze, coś za dużo tu tego piękna, natychmiast z kapelusza wyjmuje politykę. I tak wilk syty i owca cała, i esteta zadowolony, i polityce spłacono daninę.
Chętnie bym przystał na te zabiegi i dołączył się do entuzjastów włoskiego reżysera, gdyby nie fakt, że jego piękności mnie rażą. Czuję się tak, jakby ktoś trumnę niczym bombonierkę z czekoladkami opakował w celofan i przewiązał różową wstążeczką.
A dajcie spokój, nie chcę ani takiej bombonierki, ani takiej trumny.
JERZY NIECIKOWSKI