Dwa śpiewane kawałki
JEREMY (Jeremy). Reżyseria: Arthur Barron. Wykonawcy: Robby Benson, Glynnis O'Connor. USA, 1973.
Film Arthura Bairona „Jeremy” cieszy się wszędzie dużym powodzeniem. Recenzenci lubią go przyrównywać do „Love Story”. Najczęściej powtarzają się argumenty, że tu i tam występuje motyw brutalnie przerwanej miłości, nuta ni to liryzmu ni to sentymentalizmu, połączona z miłą sercu szlachetnością uczuć, wreszcie uskrzydlająca rola muzyki, która wątek wiąże i cieniuje.
Porównanie efektowne, choć łatwe. Ważniejsze są różnice. Dzieje pary z „Love Story” można streścić następująco: poznali się, pokochali, mimo trudności pobrali i wtedy ona umarła. Rzecz wpisana jest zręcznie w schemat sercowego romansu, tzw. prawdy życiowej i tradycji filmowego melodramatu. W „Jeremym” inaczej, właściwie to nie tyle o miłości (w kategoriach ludzi dorosłych), co o budzeniu się pierwszych uczuć, poszerzeniu rejestru psychicznej wrażliwości — przekroczeniu progu, poza którym jest nowy świat: ciekawszy i pełniejszy, ale bardziej skomplikowany.
W filmie Barrona nie ma banalnej oprawy społecznej. W „Love Story” jest ona urzeczywistniona stereotypowymi sytuacjami: biedni i bogaci, lepsi i gorsi. W „Jeremym” — pomijając już sprawę społecznej równorzędności rodziców chłopca i Susan — punkt ciężkości został przesunięty: z jednej strony realistyczny opis zachowań uczniowskiej pary w świetnie podpatrzonej scenerii nowojorskiej, gdy z drugiej, i przeciwnie, pewna idea życia jako sztuki.
Początek filmu. Na tle napisów czołowych kamera panoramuje pokój Jeremy’ego, którego ściany i meble zagracone są zdjęciami, reprodukcjami i różnymi przedmiotami. Potem zatrzymuje się na nim, jeszcze śpiącym. Jeremy budzi się, machinalnie przeciera palcem oko i w slipkach wyskakuje z łóżka. W tej scenie jest już właściwie wszystko powiedziane; na podstawie samego urządzenia pokoju wiemy kim jest, ile ma lat, jakie jest jego hobby (fotografie wyścigowych koni), czego się uczy, nawet co kształtowało jego wyobraźnię w dzieciństwie. I to wyskoczenie z łóżka (przecież — pomijając chorych czy podeszłych wiekiem — takim właśnie gwałtownym skurczem mięśni przechodzi się ze stanu sennej błogości w dzienną aktywność), i fakt spania w slipach. Cały film cieszy oko tego rodzaju obserwacją.
Scenie towarzyszy piosenka zza kadru, śpiewa ją sam Jeremy, czy raczej grający go Robby Benson. Jest w tej piosence jakby zew podświadomości — pragnienie i nadzieja, że może dziś właśnie coś się stanie. Coś ważnego. Pomysł otwarcia filmu piosenką-prologiem jest stosowany często, ale Barron wprowadził ładne uzupełnienie. Gdy film się kończy, gdy Susan musi wyjechać z ojcem do Detroit, więc gdy wszystko jest skończone i Jeremy zostaje sam na wielkim lotnisku, zza kadru rozbrzmiewa jej głos w piosence „Blue Ballon”. Ta piosenka to skarga, ale także podziękowanie, że był taki jaki był, wreszcie jakby obietnica czegoś nowego, co dopiero przyniesie życie po tym pierwszym doświadczeniu. Piosenki są tu i klamrą i narracją w młodzieżowym, międzynarodowym języku.
Jeremy uczy się grać na wiolonczeli. Pewnego razu nauczyciel przeprowadza z nim „męską” rozmowę; mówi, że technikę opanował bez reszty, ale w jego muzyce czegoś brakuje, jest pusta, nic nie wyraża. Jeśli tak dalej pójdzie, zostanie grajkiem, nie artystą. Ale Jeremy chce być artystą. W kilka dni później wychodzi z klasy po kredę. W pustej sali spotyka ją, Susan. Powie o niej: „jest taka piękna!” Ale kogo kocha Jeremy? Stoi nie przed koleżanką-dziewczyną, lecz przed obrazkiem. Ona ubrana w strój tancerki, na tle lustra, przy drążku — tak, jak malował kiedyś Degas. Tak ją zauważył. Zakochał się w artystce.
Od tego wydarzenia Jeremy’emu lepiej idą lekcje gry na wiolonczeli, coś nowego i wartościowego dostaje się do jego muzyki. Na popisowym występie szkolnym ma recital i wtedy ona go zauważy. I zaakceptuje, choć jest z niższej klasy, bo grał bardzo dobrze, bo — spośród wielu — on jeden stał się artystą.
Ich uczucia są sztuką odkrywania, poznawania i przeżywania. Więc on — sztubak, ma swoje tajemnice, które odsłania. Zna i uwielbia konie wyścigowe, świetnie typuje, ale nigdy nie gra. Albo urządza sobie „wyścigi” z przechodniami. Ona, taka mała kobietka, bardzo praktyczna i rzeczowa, jak większość niewieściego rodu, jak prawie wszystkie Amerykanki.
Dochodzi między nimi do zbliżenia fizycznego, nieśmiałego i naiwnego. W tej ważnej chwili zapięcie stanika stawia wściekły opór. Epizod, który scenę zabarwia odautorskim komentarzem wspomnień, życzliwym uśmiechem i tonuje jego zasadniczość. Bo rzeczywiście w takich chwilach guziki, zamki, sprzączki i tasiemki są wyjątkowo nieżyczliwe. Gdy się opanuje kunszt walki z tymi diabelskimi detalami garderoby, jest się już w nieco innym stanie ducha.
Było raz dwoje nastolatków — wiolonczelista i tancerka. Między sztuką, którą uprawiali, a sztuką życia nastąpiła jedność. Każdy jednak występ trwa krótko i nie da się go tak samo powtórzyć.
Sztuka poważna — muzyka wiolonczelowa i taniec — symbolizują tę miłość. I jest w tym, jak w sztuce, coś kruchego, odmiennego, nieprawdopodobnego. Pewna inscenizacyjność, czyli tymczasowy wycinek pięknego życia. A to prawdziwe życie odbija się muzyką współczesną — silnego uderzenia. I nie tylko piosenkami na początku i końcu filmu. Jeremy odrabiając lekcje słucha przebojów z płyt. Jego ojciec dziwi się, jak można przy tym „hałasie” pracować, jak można robić równocześnie dwie rzeczy. A przecież ta muzyka jest realnością młodej generacji, czymś, co ich natychmiast łączy pod różnymi szerokościami geograficznymi. Tak więc wątki idą parami: świat nastolatków i dorosłych, muzyka poważna i lekka. Wszystko się razem nakłada, miesza, uzupełnia. Bo gdyby nie ten znakomity pomysł wątków muzycznych, zmysł obserwacji, a przede wszystkim świetne choć naturalne aktorstwo kilkunastoletnich wykonawców, Robby Bensona i Glynnis O’Connor, byłby to jednak film landrynkowy.
Być może, po latach, Jeremy zostanie drugim Pablo Casalsem, a Susan — Isadorą Duncan, Spotkają kogoś, pokochają i będzie prawdziwa „love story”, jak w kinie, jak w życiu. I będzie wszystko OK.
Tylko — co z tego?
ALEKSANDER LEDÓCHOWSKI
Film Arthura Bairona „Jeremy” cieszy się wszędzie dużym powodzeniem. Recenzenci lubią go przyrównywać do „Love Story”. Najczęściej powtarzają się argumenty, że tu i tam występuje motyw brutalnie przerwanej miłości, nuta ni to liryzmu ni to sentymentalizmu, połączona z miłą sercu szlachetnością uczuć, wreszcie uskrzydlająca rola muzyki, która wątek wiąże i cieniuje.
Porównanie efektowne, choć łatwe. Ważniejsze są różnice. Dzieje pary z „Love Story” można streścić następująco: poznali się, pokochali, mimo trudności pobrali i wtedy ona umarła. Rzecz wpisana jest zręcznie w schemat sercowego romansu, tzw. prawdy życiowej i tradycji filmowego melodramatu. W „Jeremym” inaczej, właściwie to nie tyle o miłości (w kategoriach ludzi dorosłych), co o budzeniu się pierwszych uczuć, poszerzeniu rejestru psychicznej wrażliwości — przekroczeniu progu, poza którym jest nowy świat: ciekawszy i pełniejszy, ale bardziej skomplikowany.
W filmie Barrona nie ma banalnej oprawy społecznej. W „Love Story” jest ona urzeczywistniona stereotypowymi sytuacjami: biedni i bogaci, lepsi i gorsi. W „Jeremym” — pomijając już sprawę społecznej równorzędności rodziców chłopca i Susan — punkt ciężkości został przesunięty: z jednej strony realistyczny opis zachowań uczniowskiej pary w świetnie podpatrzonej scenerii nowojorskiej, gdy z drugiej, i przeciwnie, pewna idea życia jako sztuki.
Początek filmu. Na tle napisów czołowych kamera panoramuje pokój Jeremy’ego, którego ściany i meble zagracone są zdjęciami, reprodukcjami i różnymi przedmiotami. Potem zatrzymuje się na nim, jeszcze śpiącym. Jeremy budzi się, machinalnie przeciera palcem oko i w slipkach wyskakuje z łóżka. W tej scenie jest już właściwie wszystko powiedziane; na podstawie samego urządzenia pokoju wiemy kim jest, ile ma lat, jakie jest jego hobby (fotografie wyścigowych koni), czego się uczy, nawet co kształtowało jego wyobraźnię w dzieciństwie. I to wyskoczenie z łóżka (przecież — pomijając chorych czy podeszłych wiekiem — takim właśnie gwałtownym skurczem mięśni przechodzi się ze stanu sennej błogości w dzienną aktywność), i fakt spania w slipach. Cały film cieszy oko tego rodzaju obserwacją.
Scenie towarzyszy piosenka zza kadru, śpiewa ją sam Jeremy, czy raczej grający go Robby Benson. Jest w tej piosence jakby zew podświadomości — pragnienie i nadzieja, że może dziś właśnie coś się stanie. Coś ważnego. Pomysł otwarcia filmu piosenką-prologiem jest stosowany często, ale Barron wprowadził ładne uzupełnienie. Gdy film się kończy, gdy Susan musi wyjechać z ojcem do Detroit, więc gdy wszystko jest skończone i Jeremy zostaje sam na wielkim lotnisku, zza kadru rozbrzmiewa jej głos w piosence „Blue Ballon”. Ta piosenka to skarga, ale także podziękowanie, że był taki jaki był, wreszcie jakby obietnica czegoś nowego, co dopiero przyniesie życie po tym pierwszym doświadczeniu. Piosenki są tu i klamrą i narracją w młodzieżowym, międzynarodowym języku.
Jeremy uczy się grać na wiolonczeli. Pewnego razu nauczyciel przeprowadza z nim „męską” rozmowę; mówi, że technikę opanował bez reszty, ale w jego muzyce czegoś brakuje, jest pusta, nic nie wyraża. Jeśli tak dalej pójdzie, zostanie grajkiem, nie artystą. Ale Jeremy chce być artystą. W kilka dni później wychodzi z klasy po kredę. W pustej sali spotyka ją, Susan. Powie o niej: „jest taka piękna!” Ale kogo kocha Jeremy? Stoi nie przed koleżanką-dziewczyną, lecz przed obrazkiem. Ona ubrana w strój tancerki, na tle lustra, przy drążku — tak, jak malował kiedyś Degas. Tak ją zauważył. Zakochał się w artystce.
Od tego wydarzenia Jeremy’emu lepiej idą lekcje gry na wiolonczeli, coś nowego i wartościowego dostaje się do jego muzyki. Na popisowym występie szkolnym ma recital i wtedy ona go zauważy. I zaakceptuje, choć jest z niższej klasy, bo grał bardzo dobrze, bo — spośród wielu — on jeden stał się artystą.
Ich uczucia są sztuką odkrywania, poznawania i przeżywania. Więc on — sztubak, ma swoje tajemnice, które odsłania. Zna i uwielbia konie wyścigowe, świetnie typuje, ale nigdy nie gra. Albo urządza sobie „wyścigi” z przechodniami. Ona, taka mała kobietka, bardzo praktyczna i rzeczowa, jak większość niewieściego rodu, jak prawie wszystkie Amerykanki.
Dochodzi między nimi do zbliżenia fizycznego, nieśmiałego i naiwnego. W tej ważnej chwili zapięcie stanika stawia wściekły opór. Epizod, który scenę zabarwia odautorskim komentarzem wspomnień, życzliwym uśmiechem i tonuje jego zasadniczość. Bo rzeczywiście w takich chwilach guziki, zamki, sprzączki i tasiemki są wyjątkowo nieżyczliwe. Gdy się opanuje kunszt walki z tymi diabelskimi detalami garderoby, jest się już w nieco innym stanie ducha.
Było raz dwoje nastolatków — wiolonczelista i tancerka. Między sztuką, którą uprawiali, a sztuką życia nastąpiła jedność. Każdy jednak występ trwa krótko i nie da się go tak samo powtórzyć.
Sztuka poważna — muzyka wiolonczelowa i taniec — symbolizują tę miłość. I jest w tym, jak w sztuce, coś kruchego, odmiennego, nieprawdopodobnego. Pewna inscenizacyjność, czyli tymczasowy wycinek pięknego życia. A to prawdziwe życie odbija się muzyką współczesną — silnego uderzenia. I nie tylko piosenkami na początku i końcu filmu. Jeremy odrabiając lekcje słucha przebojów z płyt. Jego ojciec dziwi się, jak można przy tym „hałasie” pracować, jak można robić równocześnie dwie rzeczy. A przecież ta muzyka jest realnością młodej generacji, czymś, co ich natychmiast łączy pod różnymi szerokościami geograficznymi. Tak więc wątki idą parami: świat nastolatków i dorosłych, muzyka poważna i lekka. Wszystko się razem nakłada, miesza, uzupełnia. Bo gdyby nie ten znakomity pomysł wątków muzycznych, zmysł obserwacji, a przede wszystkim świetne choć naturalne aktorstwo kilkunastoletnich wykonawców, Robby Bensona i Glynnis O’Connor, byłby to jednak film landrynkowy.
Być może, po latach, Jeremy zostanie drugim Pablo Casalsem, a Susan — Isadorą Duncan, Spotkają kogoś, pokochają i będzie prawdziwa „love story”, jak w kinie, jak w życiu. I będzie wszystko OK.
Tylko — co z tego?
ALEKSANDER LEDÓCHOWSKI