Orzeł i reszta
ORZEŁ I RESZKA. Reżyseria: Ryszard Filipski. Wykonawcy: Ryszard Filipski, Anna Ciepielewska, Henryk Giżycki, Andrzej Kozak i inni. Polska, 1974.
Do niedawna polski film sensacyjno-szpiegowski stanowił niewielki, spowity nudą cmentarzyk. Straszyły tam duchy niedorozwiniętych obcych agentów, którzy skromnie i zawsze pieszo dążąc do więzienia z niezrozumiałych względów przyjmowani doń byli dopiero po 90 minutach projekcji.
Gatunek tradycyjnie uważano za pośledni i niewart rozbicia nawet syrenki.
Wiecznie tak być nie mogło, w końcu docierają do nas ze wschodu i zachodu filmy tego rodzaju i każdy z nich dotkliwie ranił dumę: ani nie mamy własnych agentów, ani do nas nie przysyłają nikogo poważnego... Słyszeliśmy też o Bondach, że głupie i wredne, ale za to co za widowisko!
Słusznie więc pierwszy nasz prawdziwy agent nosił numer jeden. Był może naiwny i dokonywał cudów, ale działał w dobrej sprawie i, na miarę możliwości naszych wytwórni, prowadził swe akcje efektownie. Od razu też zdobył sympatię i popularność.
Autorzy filmu „Na krawędzi” mierzyli już znacznie wyżej: postanowili zgłębić psychikę człowieka działającego samotnie wśród wrogów, w nieustannym zagrożeniu. Zrezygnowali z widowiska, zamknęli się w biurach i analizowali. Ponieśli klęskę, ale ich zamiarom nie można odmówić ambicji.
Próba połączenia sensacyjnego widowiska z ambicją była logiczną konsekwencją tamtych filmów. Podjął ją w swym reżyserskim debiucie aktor o dwudziestoletnim dorobku, świeżo wsławiony znakomitą rolą majora Hubala Ryszard Filipski.
Przy bohaterze „Orła i reszki” filmowy Jerzy Iwanow jest harcerzykiem, a nasz człowiek w Monachium z „Na krawędzi” melancholijną nijakością. Marcin Nowak, sugestywnie kreowany przez Filipskiego, to postać z prawdziwego dramatu, ktoś, kogo w ogóle można rzadko spotkać w naszym kinie. Przez wiele minut patrzy się na ten film ze zdumieniem i satysfakcją, bo okazało się, że w sensacyjnym obrazie o szybkiej i zwartej akcji polityka nie musi być sloganem, dżudo nie przeszkadza autentycznemu konfliktowi sumienia, a odwołanie się do spraw poważnych nadaje walor prawdy zarówno motywacjom, jak i efektownym ucieczkom, budząc w dodatku ochotę do myślenia, a nawet polemizowania z autorem (np. kiedy bohater oświadcza, że środowiska twórcze są szczególnie podatne na obcą penetrację), co w naszym filmie sensacyjnym jest absolutną nowością.
„Zależało nam na realizmie obrazu, na przekonaniu widzów, że przedstawione na ekranie wydarzenia rozegrały się w rzeczywistości” — powiedział o swoim filmie Ryszard Filipski. Inni obiecywali dokładnie to samo, ale w „Orle i reszce” pierwszy raz przez pół filmu dotrzymuje się słowa.
Kreśląc obraz lat 1954—1955 autorzy „Orła i reszki” chcą jednak być i są współcześni i aktualni, bowiem naczelnym motywem ideowym filmu jest miejsce patriotyzmu w rzeczywistości socjalistycznej Polski. Teza, że patriota, bez względu na najdotkliwsze powikłania, musi w końcu dojść także do akceptacji socjalizmu — przeprowadzona została przekonująco głównie dlatego, że jest to film bez przemilczeń i eufemizmów, szorstki i szczery aż do sarkazmu. „Z nimi nie mogę, bo ich plany są wredne; z wami nie chcę, bo mam inne przekonania” — mówi Marcin Nowak, „źle zwerbowany” agent do majora polskiego kontrwywiadu — i jest to dramatyczna definicja jego sytuacji życiowej i moralnej, a zarazem próbka często więcej niż dobrego dialogu „Orła i reszki”. I nie jest to wcale sytuacja historyczna: jeśli amerykański pułkownik (i jego mocodawcy) w roku 1955 pragną drogą ideologicznej dywersji i infiltracji zapobiec, aby „polski patriotyzm służył komunizmowi” — to również w dzisiejszej dobie ideologicznej konfrontacji jest to nadal jedno z kluczowych pól walki, tylko prowadzonej innymi metodami.
Także osobowość Marcina Nowaka odpowiada trendom lat siedemdziesiątych. Humanista, który biegle zna historię i dżudo, szybki i agresywny w działaniu człowiek czynu i ryzyka — to postać zdolna zafascynować, to niewątpliwie interesujący, pozytywny odpowiednik bohaterów dzisiejszych filmów sensacyjnych. Doprawdy w połowie „Orła i reszki” autorzy mieli w ręku wszystkie atuty: efektownego, skomplikowanego psychologicznie i ideowo bohatera o bogatym życiorysie, groźnych i świadomych celu przeciwników, sprawę, do której przekonali widzów. Zmieścił się nawet ciepły wątek liryczny, niezbędny, aby Nowak był pełnym człowiekiem.
I tego rasowego konia, zamiast na świetny tor wyścigowy, wypuścili na marny majdan starego filmu szpiegowskiego.
Dokładnie od momentu, w którym Nowak, jako agent polskiego kontrwywiadu nie całkiem przecież przekonany, a skłoniony do współpracy także dobroduszną wzmianką o czekającym go kryminale za spacery tam i z powrotem przez granicę — przekracza ją po raz trzeci — zaczyna się zupełnie inny film. Najpierw okazuje się, że początek całego dramatu, wizyta funkcjonariuszy bezpieczeństwa, która skłoniła Nowaków do desperackiej ucieczki, miała na celu pogłaskanie po główce byłego więźnia, czego nie uczyniono tylko dlatego, że nie było go w domu. To pierwszy niepokojący sygnał rozbratu właśnie z rzeczywistością.
Poważna problematyka wyparowuje bez śladu niemal, Amerykanie głupieją, film zapełniają jakieś straszne panie i kiepsko zagrane typy z półświatka, nostalgiczne echa z „plutonu” (zapewne AK) brzmią sztucznie. Tajemniczy panowie napadają na nie strzeżoną chyba dywersyjną radiostację (rzecz dzieje się skromnie, we wnętrzu), skopolaminy się nie boimy, bo trzeba tylko — i tu zgrzyt hamulców auta głuszy rewelacyjną tajemnicę, a widzowie czują się jak zbyt ciekawe dziecko dopytujące się o bociana. Płk Kenneth już po ucieczce Nowaka (jedyny widowiskowy moment drugiej części filmu) każe pilnować rodziny zbiega „jak oka w głowie”, ale niezawodni panowie od radiostacji układają bez trudu amerykańskich goryli rzędem na murku i uwożą w dal żonę i dziecko agenta nie ścigani przez nikogo itd. itd. Nie ma widowiska (znów nie rozbito nawet syrenki), nie ma napięcia, bo i skąd, skoro wiadomo, że wszystko się uda. Inny film, tradycyjnie infantylny, wychowawczy jak sentencje z makatek.
Sławny dr Sorge zapłacił śmiercią za swą działalność — w życiu i w filmie. Zginął także nasz agent numer jeden. Przecież ogólnie wiadomo, że jest to piekielnie niebezpieczne zajęcie, że nawet jeśli uda się wrócić, to zawsze w dramatycznych okolicznościach. Skoro więc do połowy filmu tak rzetelnie dotrzymano obietnicy, że będzie to obraz zgodny z rzeczywistością, dlaczego nie dotrzymano jej do końca?
Z tego debiutu, znów bardzo ciekawego, innego tematyką, stylem i ambicjami niż debiuty młodych realizatorów wynika, że Ryszard Filipski nie obawia się ryzyka, że umie robić filmy sprawne i na wysokim poziomie, śmiałe i pryncypialne. Umie także całkiem chybione. Orzeł i reszka.
CEZARY WIŚNIEWSKI
Do niedawna polski film sensacyjno-szpiegowski stanowił niewielki, spowity nudą cmentarzyk. Straszyły tam duchy niedorozwiniętych obcych agentów, którzy skromnie i zawsze pieszo dążąc do więzienia z niezrozumiałych względów przyjmowani doń byli dopiero po 90 minutach projekcji.
Gatunek tradycyjnie uważano za pośledni i niewart rozbicia nawet syrenki.
Wiecznie tak być nie mogło, w końcu docierają do nas ze wschodu i zachodu filmy tego rodzaju i każdy z nich dotkliwie ranił dumę: ani nie mamy własnych agentów, ani do nas nie przysyłają nikogo poważnego... Słyszeliśmy też o Bondach, że głupie i wredne, ale za to co za widowisko!
Słusznie więc pierwszy nasz prawdziwy agent nosił numer jeden. Był może naiwny i dokonywał cudów, ale działał w dobrej sprawie i, na miarę możliwości naszych wytwórni, prowadził swe akcje efektownie. Od razu też zdobył sympatię i popularność.
Autorzy filmu „Na krawędzi” mierzyli już znacznie wyżej: postanowili zgłębić psychikę człowieka działającego samotnie wśród wrogów, w nieustannym zagrożeniu. Zrezygnowali z widowiska, zamknęli się w biurach i analizowali. Ponieśli klęskę, ale ich zamiarom nie można odmówić ambicji.
Próba połączenia sensacyjnego widowiska z ambicją była logiczną konsekwencją tamtych filmów. Podjął ją w swym reżyserskim debiucie aktor o dwudziestoletnim dorobku, świeżo wsławiony znakomitą rolą majora Hubala Ryszard Filipski.
Przy bohaterze „Orła i reszki” filmowy Jerzy Iwanow jest harcerzykiem, a nasz człowiek w Monachium z „Na krawędzi” melancholijną nijakością. Marcin Nowak, sugestywnie kreowany przez Filipskiego, to postać z prawdziwego dramatu, ktoś, kogo w ogóle można rzadko spotkać w naszym kinie. Przez wiele minut patrzy się na ten film ze zdumieniem i satysfakcją, bo okazało się, że w sensacyjnym obrazie o szybkiej i zwartej akcji polityka nie musi być sloganem, dżudo nie przeszkadza autentycznemu konfliktowi sumienia, a odwołanie się do spraw poważnych nadaje walor prawdy zarówno motywacjom, jak i efektownym ucieczkom, budząc w dodatku ochotę do myślenia, a nawet polemizowania z autorem (np. kiedy bohater oświadcza, że środowiska twórcze są szczególnie podatne na obcą penetrację), co w naszym filmie sensacyjnym jest absolutną nowością.
„Zależało nam na realizmie obrazu, na przekonaniu widzów, że przedstawione na ekranie wydarzenia rozegrały się w rzeczywistości” — powiedział o swoim filmie Ryszard Filipski. Inni obiecywali dokładnie to samo, ale w „Orle i reszce” pierwszy raz przez pół filmu dotrzymuje się słowa.
Kreśląc obraz lat 1954—1955 autorzy „Orła i reszki” chcą jednak być i są współcześni i aktualni, bowiem naczelnym motywem ideowym filmu jest miejsce patriotyzmu w rzeczywistości socjalistycznej Polski. Teza, że patriota, bez względu na najdotkliwsze powikłania, musi w końcu dojść także do akceptacji socjalizmu — przeprowadzona została przekonująco głównie dlatego, że jest to film bez przemilczeń i eufemizmów, szorstki i szczery aż do sarkazmu. „Z nimi nie mogę, bo ich plany są wredne; z wami nie chcę, bo mam inne przekonania” — mówi Marcin Nowak, „źle zwerbowany” agent do majora polskiego kontrwywiadu — i jest to dramatyczna definicja jego sytuacji życiowej i moralnej, a zarazem próbka często więcej niż dobrego dialogu „Orła i reszki”. I nie jest to wcale sytuacja historyczna: jeśli amerykański pułkownik (i jego mocodawcy) w roku 1955 pragną drogą ideologicznej dywersji i infiltracji zapobiec, aby „polski patriotyzm służył komunizmowi” — to również w dzisiejszej dobie ideologicznej konfrontacji jest to nadal jedno z kluczowych pól walki, tylko prowadzonej innymi metodami.
Także osobowość Marcina Nowaka odpowiada trendom lat siedemdziesiątych. Humanista, który biegle zna historię i dżudo, szybki i agresywny w działaniu człowiek czynu i ryzyka — to postać zdolna zafascynować, to niewątpliwie interesujący, pozytywny odpowiednik bohaterów dzisiejszych filmów sensacyjnych. Doprawdy w połowie „Orła i reszki” autorzy mieli w ręku wszystkie atuty: efektownego, skomplikowanego psychologicznie i ideowo bohatera o bogatym życiorysie, groźnych i świadomych celu przeciwników, sprawę, do której przekonali widzów. Zmieścił się nawet ciepły wątek liryczny, niezbędny, aby Nowak był pełnym człowiekiem.
I tego rasowego konia, zamiast na świetny tor wyścigowy, wypuścili na marny majdan starego filmu szpiegowskiego.
Dokładnie od momentu, w którym Nowak, jako agent polskiego kontrwywiadu nie całkiem przecież przekonany, a skłoniony do współpracy także dobroduszną wzmianką o czekającym go kryminale za spacery tam i z powrotem przez granicę — przekracza ją po raz trzeci — zaczyna się zupełnie inny film. Najpierw okazuje się, że początek całego dramatu, wizyta funkcjonariuszy bezpieczeństwa, która skłoniła Nowaków do desperackiej ucieczki, miała na celu pogłaskanie po główce byłego więźnia, czego nie uczyniono tylko dlatego, że nie było go w domu. To pierwszy niepokojący sygnał rozbratu właśnie z rzeczywistością.
Poważna problematyka wyparowuje bez śladu niemal, Amerykanie głupieją, film zapełniają jakieś straszne panie i kiepsko zagrane typy z półświatka, nostalgiczne echa z „plutonu” (zapewne AK) brzmią sztucznie. Tajemniczy panowie napadają na nie strzeżoną chyba dywersyjną radiostację (rzecz dzieje się skromnie, we wnętrzu), skopolaminy się nie boimy, bo trzeba tylko — i tu zgrzyt hamulców auta głuszy rewelacyjną tajemnicę, a widzowie czują się jak zbyt ciekawe dziecko dopytujące się o bociana. Płk Kenneth już po ucieczce Nowaka (jedyny widowiskowy moment drugiej części filmu) każe pilnować rodziny zbiega „jak oka w głowie”, ale niezawodni panowie od radiostacji układają bez trudu amerykańskich goryli rzędem na murku i uwożą w dal żonę i dziecko agenta nie ścigani przez nikogo itd. itd. Nie ma widowiska (znów nie rozbito nawet syrenki), nie ma napięcia, bo i skąd, skoro wiadomo, że wszystko się uda. Inny film, tradycyjnie infantylny, wychowawczy jak sentencje z makatek.
Sławny dr Sorge zapłacił śmiercią za swą działalność — w życiu i w filmie. Zginął także nasz agent numer jeden. Przecież ogólnie wiadomo, że jest to piekielnie niebezpieczne zajęcie, że nawet jeśli uda się wrócić, to zawsze w dramatycznych okolicznościach. Skoro więc do połowy filmu tak rzetelnie dotrzymano obietnicy, że będzie to obraz zgodny z rzeczywistością, dlaczego nie dotrzymano jej do końca?
Z tego debiutu, znów bardzo ciekawego, innego tematyką, stylem i ambicjami niż debiuty młodych realizatorów wynika, że Ryszard Filipski nie obawia się ryzyka, że umie robić filmy sprawne i na wysokim poziomie, śmiałe i pryncypialne. Umie także całkiem chybione. Orzeł i reszka.
CEZARY WIŚNIEWSKI