Retro?
Coraz częściej zaczyna się mówić o kinie retro. Podobno retro zastąpiło nam kontestację. Kontestacji już się nie nosi, dziś nosi się retro. Koniec z mini, dziś tylko spódnice do połowy łydki.
Że w kinie panują mody, to wiadomo. Że znajdują one natychmiast swoich teoretyków, to też wiadomo. Dawno jednak nie mieliśmy mody opartej na tak kruchych podstawach. Słowa mają magiczną moc powoływania rzeczy do istnienia. Skoro się mówi o retro, więc retro istnieje. Skoro poważni ludzie zastanawiają się, skąd retro i po co retro, więc retro istnieje tym bardziej. Dotąd Fellini był Fellinim, teraz jest już retro. Z interesującego szkicu Jerzego Płażewskiego, który ukazał się w polityce”, dowiaduję się, że i w Polsce mamy wybitne osiągnięcia w tej dziedzinie. Jerzy Płażewski wymienia „Iluminację”, mógłbym tu dodać jeszcze niejeden tytuł. A „Zazdrość i medycyna” to nie retro? Retro i to jeszcze jakie. A „Wiosna, panie sierżancie”? Retro jak cholera, bądź co bądź liryczny, nostalgiczny, a na dodatek ironiczny nawrót do lat pięćdziesiątych. Gdyby się pogrzebało w pamięci, znalazłoby się jeszcze niejedno. W ogóle mogłoby się okazać, że nasza kinematografia to w znacznej mierze retrokinematografia.
Rzecz całą łatwo byłoby wykpić, gdyby nie fakt, że jednak coś w tym jest. Tylko co? Oczywiście, mogę się całkowicie mylić, ale osobiście jestem przeświadczony, że żadne retro najzwyczajniej nie istnieje. Jest moda, jest reklama, może nawet jest jakaś niejasna nostalgia za czymś, co było, minęło, przeszło, ale nie ma ani prądu, ani stylu, nie mówiąc już o kinie retro. Więc co?
Sądzę, że warto tu pomyśleć trochę o psychologii krytyki filmowej. Zresztą może nie tylko filmowej. Tu wszakże, właśnie w krytyce filmowej, szczególnie wyraźnie widać, jak najzupełniej chwilowe mody natychmiast zyskują „teoretyczne” uzasadnienie. Tutaj panuje pośpiech. Nie liczy się długi dystans, przez sezony biegnie się sprintem. Przychodzi sezon i następuje sprint, potem krótki oddech w okresie wakacyjnym i nowy sprint. Przedwczoraj nosiło się nową falę, wczoraj cinéma-vérité, dziś przed południem kontestację i kino okrucieństwa, a po południu retro. Co będzie jutro rano? Za czym trzeba będzie nadążyć?
Kino rzeczywiście zmieniało się szybko, zmianom towarzyszyły mody i reklama, co było aktualne jednego dnia, przestawało być dnia następnego. U zawodowych obserwatorów filmu powstało coś w rodzaju nawyku nowości. Jedna fala opadła i nie ma następnej? Nic nowego? To przecież zupełnie niemożliwe. Coś jednak musi być. Więc jest RETRO. Jest retro, choć w istocie nie ma żadnego retro.
Kiedy czyta się o kinie retro nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorzy tekstów wrzucają do jednego worka rzeczy niezmiernie rozmaite. We wspomnianym już artykule Jerzy Płażewski wymienia takich reżyserów, jak Fellini, Bogdanovich, Saura i Zanussi. Co ludzie ci mają wspólnego? Tak naprawdę to nic, zwyczajnie i absolutnie nic. Skąd więc wzięło się całe to retro?
Mam wrażenie, że mniej lub bardziej świadomie krytyka filmowa powołuje do istnienia retro w tym samym celu, w jakim dziennikarze w sezonie ogórkowym zaczynają pisać o potworach morskich. Innymi słowy po to, by ukryć fakt, że nie dzieje się nic ciekawego. Zresztą wyraziłem się nieprecyzyjnie. Rzeczy ciekawe się zdarzają, od pewnego czasu nie ma natomiast nic, co można by uznać za zdecydowaną nowość. Wygasły jak gdyby pasje polityczne, których źródłem były ruchy młodzieżowe z końca lat sześćdziesiątych. Opadła fala brutalności i okrucieństwa, a w każdym bądź razie widzowie do okrucieństwa przywykli. W kinie panuje spokój. Treściowa i formalna codzienność.
Przyzwyczajeni do wiecznych zmian, zaczynamy odczuwać niepokój. Może to zastój? Kryzys? Początek upadku? Wyćwiczona inteligencja podsuwa pomysły. Wystarczy połączyć to, co rozłączone i podzielić to, co jednolite, a jakaś nowość się w końcu znajdzie. I tak pomału rodzi się retro. A nawet ktoś może uwierzyć, że retro istnieje. Tylko po co komukolwiek tego rodzaju wiara?
JERZY NIECIKOWSKI
Że w kinie panują mody, to wiadomo. Że znajdują one natychmiast swoich teoretyków, to też wiadomo. Dawno jednak nie mieliśmy mody opartej na tak kruchych podstawach. Słowa mają magiczną moc powoływania rzeczy do istnienia. Skoro się mówi o retro, więc retro istnieje. Skoro poważni ludzie zastanawiają się, skąd retro i po co retro, więc retro istnieje tym bardziej. Dotąd Fellini był Fellinim, teraz jest już retro. Z interesującego szkicu Jerzego Płażewskiego, który ukazał się w polityce”, dowiaduję się, że i w Polsce mamy wybitne osiągnięcia w tej dziedzinie. Jerzy Płażewski wymienia „Iluminację”, mógłbym tu dodać jeszcze niejeden tytuł. A „Zazdrość i medycyna” to nie retro? Retro i to jeszcze jakie. A „Wiosna, panie sierżancie”? Retro jak cholera, bądź co bądź liryczny, nostalgiczny, a na dodatek ironiczny nawrót do lat pięćdziesiątych. Gdyby się pogrzebało w pamięci, znalazłoby się jeszcze niejedno. W ogóle mogłoby się okazać, że nasza kinematografia to w znacznej mierze retrokinematografia.
Rzecz całą łatwo byłoby wykpić, gdyby nie fakt, że jednak coś w tym jest. Tylko co? Oczywiście, mogę się całkowicie mylić, ale osobiście jestem przeświadczony, że żadne retro najzwyczajniej nie istnieje. Jest moda, jest reklama, może nawet jest jakaś niejasna nostalgia za czymś, co było, minęło, przeszło, ale nie ma ani prądu, ani stylu, nie mówiąc już o kinie retro. Więc co?
Sądzę, że warto tu pomyśleć trochę o psychologii krytyki filmowej. Zresztą może nie tylko filmowej. Tu wszakże, właśnie w krytyce filmowej, szczególnie wyraźnie widać, jak najzupełniej chwilowe mody natychmiast zyskują „teoretyczne” uzasadnienie. Tutaj panuje pośpiech. Nie liczy się długi dystans, przez sezony biegnie się sprintem. Przychodzi sezon i następuje sprint, potem krótki oddech w okresie wakacyjnym i nowy sprint. Przedwczoraj nosiło się nową falę, wczoraj cinéma-vérité, dziś przed południem kontestację i kino okrucieństwa, a po południu retro. Co będzie jutro rano? Za czym trzeba będzie nadążyć?
Kino rzeczywiście zmieniało się szybko, zmianom towarzyszyły mody i reklama, co było aktualne jednego dnia, przestawało być dnia następnego. U zawodowych obserwatorów filmu powstało coś w rodzaju nawyku nowości. Jedna fala opadła i nie ma następnej? Nic nowego? To przecież zupełnie niemożliwe. Coś jednak musi być. Więc jest RETRO. Jest retro, choć w istocie nie ma żadnego retro.
Kiedy czyta się o kinie retro nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorzy tekstów wrzucają do jednego worka rzeczy niezmiernie rozmaite. We wspomnianym już artykule Jerzy Płażewski wymienia takich reżyserów, jak Fellini, Bogdanovich, Saura i Zanussi. Co ludzie ci mają wspólnego? Tak naprawdę to nic, zwyczajnie i absolutnie nic. Skąd więc wzięło się całe to retro?
Mam wrażenie, że mniej lub bardziej świadomie krytyka filmowa powołuje do istnienia retro w tym samym celu, w jakim dziennikarze w sezonie ogórkowym zaczynają pisać o potworach morskich. Innymi słowy po to, by ukryć fakt, że nie dzieje się nic ciekawego. Zresztą wyraziłem się nieprecyzyjnie. Rzeczy ciekawe się zdarzają, od pewnego czasu nie ma natomiast nic, co można by uznać za zdecydowaną nowość. Wygasły jak gdyby pasje polityczne, których źródłem były ruchy młodzieżowe z końca lat sześćdziesiątych. Opadła fala brutalności i okrucieństwa, a w każdym bądź razie widzowie do okrucieństwa przywykli. W kinie panuje spokój. Treściowa i formalna codzienność.
Przyzwyczajeni do wiecznych zmian, zaczynamy odczuwać niepokój. Może to zastój? Kryzys? Początek upadku? Wyćwiczona inteligencja podsuwa pomysły. Wystarczy połączyć to, co rozłączone i podzielić to, co jednolite, a jakaś nowość się w końcu znajdzie. I tak pomału rodzi się retro. A nawet ktoś może uwierzyć, że retro istnieje. Tylko po co komukolwiek tego rodzaju wiara?
JERZY NIECIKOWSKI