Zbyt mało młodych aktorów?
Podczas rozmów z reżyserami i organizatorami produkcji filmowej w Polsce, słyszeliśmy nieraz opinię, że brak aktorów, zwłaszcza młodych może w bliskiej przyszłości zahamować wzrost ilości realizowanych filmów. Ostatnio sytuacja się zaostrzyła w związku z tendencją do zakładania stałych teatrów w miastach, które zostały stolicami województw. Postanowiliśmy dokonać wstępnego bilansu sytuacji.
Od przeszło ćwierć wieku kształcenie aktorów jest ujęte w system, którego bazę stanowią:
• Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna imienia Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie,
• Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa, Telewizyjna i Teatralna imienia Leona Schillera w Lodzi,
• Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna imienia Ludwika Solskiego w Krakowie.
Od wielu lat liczba studentów jest w nich nieomal równa i niezmienna, a liczba absolwentów waha się od 15 do 26 w każdym roczniku. Co roku zaczyna samodzielną pracę zawodową około 60 nowych aktorów, 25 kobiet i 35 mężczyzn. Rozpatrzywszy dokładnie listę 225 absolwentów, którzy otrzymali dyplomy w czteroleciu 1971/72 - 1974/75, zdołałem stwierdzić, co następuje:
- 61 z nich do końca 1977 r. zagrało przynajmniej jedną rolę w kinowym lub telewizyjnym filmie fabularnym; jest to 27 procent ogółu,
- 78 dalszych pojawiło się w kartotekach Przedsiębiorstwa Realizacji Filmów na znak, że ktoś kiedyś myślał o nich jako o potencjalnych odtwórcach roli większej lub mniejszej,
- 86 pozostałych nazwisk odnaleźć mi się nie udało, co może oznaczać, że 38 procent absolwentów szkół teatralnych w ciągu 3 do 6 lat po ukończeniu szkoły nie nawiązuje żadnego kontaktu z filmem.
Oczywiście dane te nie są ścisłe. Z pewnością wielu aktorów z grupy drugiej ma już w dorobku jedną czy więcej drobnych ról nie odnotowanych w wykazach filmograficznych, przez nikogo systematycznie nie prowadzonych. Nie każdy przelotny kontakt aktora z filmem, na zdjęciach próbnych czy podczas rozmów z reżyserem, odnotowywany jest w kartotekach. Jedno wydaje się pewne: polskie kino jest dalekie od wyczerpania wszystkich zasobów aktorskich, a brak jakiejkolwiek formy gromadzenia informacji o nowych adeptach zawodu jest jedną z głównych tego przyczyn.
Zajmijmy się najpierw tymi, którzy już do filmu trafili. Wśród 61 aktorów i aktorek można wyróżnić liczącą ponad 20 nazwisk grupę tych, którzy znaleźli w filmie własne i niekwestionowane miejsce. Podkreślam, że nie prowadzę tu żadnych „list klasyfikacyjnych”, po prostu wyliczam tych, którzy mają w swym dorobku najwięcej ról i największe. Oto oni:
• Z promocji 1971/72: Iwona Biernacka, Ewa Dałkowska, Jadwiga Jankowska-Cieślak, Maciej Góraj, Alicja Jachiewicz, Krzysztof Kolberger, Marek Kondrat, Jerzy Radziwiłowicz, Krzysztof Stroiński, Jerzy Stuhr, Joanna Żółkowska.
• Z promocji 1972/73: Ewa Borowik, Anna Dymna, Mieczysław Hryniewicz.
• Z promocji 1973/74; Marek Frąckowiak, Krzysztof Janczar, Krzysztof Majchrzak.
• Z promocji 1974/75: Krystyna Janda, Gabriela Kownacka, Sławomira Łozińska, Joanna Szczepkowska, Andrzej Wasilewicz, Ewa Ziętek.
Nieco mniejszym ale też znaczącym dorobkiem mogą poszczycić się Krystyna Adamiec, Urszula Gawryś, Elżbieta Jarosik, Tomira Kowalik, Jan Kulczycki, Andrzej Precigs, Marzena Trybała (promocja 1971/72), Anna Chodakowska, Mieczysław Grąbka, Zofia Kopacz, Waldemar Kownacki, Halina Rowicka, Marcin Sławiński, Maria Winiarska (promocja 1972/73), Mariusz Benoit, Henryk Gęsikowski, Borys Marynowski, Małgorzata Rożniatowska (promocja 1973/74), Bożena Adamek, Jacek Romanowski, Janina Sokołowska (promocja 1974/75).
Przyjrzyjmy się bliżej trybowi debiutów zapewniających sukces w filmie.
Najwcześniej debiutował Krzysztof Janczar: miał 14 lat, kiedy reżyser Jerzy Gruza zaangażował go do głównej roli w serialu „Wojna domowa”.
Na I roku studiów Alicja Jachiewicz debiutowała dużą rolą w serialu „Kolumbowie” reż. Janusza Morgensterna. Marek Frąckowiak zagrał na I roku główną rolę w filmie „Zabijcie czarną owcę” reż. Jerzego Passendorfera, Ewa Ziętek wystąpiła w roli Panny Młodej w „Weselu” reż. Andrzeja Wajdy, a Gabriela Kownacka zagrała w tym filmie rolę Haneczki.
Anna Dymna została obsadzona w głównej roli nieukończonego filmu „Pięć i pół Bladego Józka” reż. Henryka Kluby będąc na II roku; przed ukończeniem szkoły zdołała zagrać dalszych pięć ról, w tym dwie główne w odcinkach seriali filmowych „Droga” reż. Sylwestra Chęcińskiego i „Najważniejszy dzień życia” reż. Ryszarda Bera. Na III roku PWST w Warszawie znalazł reż. Janusz Morgenstern bohaterkę filmu „Trzeba zabić tę miłość" - Jadwigę Jankowską-Cieślak; był to jeden z najbardziej sensacyjnych debiutów w ostatnich latach. Na III roku byli też Krzysztof Stroiński i Andrzej Wasilewicz, debiutujący dużymi rolami w filmach „Szklana kula" reż. Stanisława Różewicza i „Nie ma mocnych" reż. Sylwestra Chęcińskiego.
Na IV roku studiów debiutowali: Joanna Żółkowska („Szklana kula”), Iwona Biernacka („Opis obyczajów" reż. Antoniego Halora i Józefa Gębskiego), Mieczysław Hryniewicz („Ciemna rzeka" reż. Sylwestra Szyszki) i Jerzy Stuhr (epizod w „Na wylot" reż. Grzegorza Królikiewicza).
Łącznie 7 aktorek i 6 aktorów, a więc ponad połowa tej grupy, trafiło do filmu jeszcze przed ukończeniem szkoły.
Ośmioro dalszych zagrało w filmie natychmiast po ukończeniu szkoły, przy czym niektórych wybrali reżyserzy obejrzawszy ich szkolne przedstawienia dyplomowe. Można więc powiedzieć, że swój debiut także zawdzięczają szkole. Są to: Ewa Borowik („SOS” reż. Janusza Morgensterna), Ewa Dałkowska („Noce i dnie" reż. Jerzego Antczaka), Maciej Góraj („Opis obyczajów"), Krystyna Janda („Człowiek z marmuru", reż. Andrzeja Wajdy), Sławomira Łozińska („Daleko od szosy" reż. Zbigniewa Chmielewskiego), Krzysztof Majchrzak („Koniec Babiego Lata" reż. Ewy Kruk), Jerzy Radziwiłowicz („Drzwi w murze" reż. Stanisława Różewicza) i Joanna Szczepkowska („Con amore" reż. Jana Batorego).
Tylko dwaj aktorzy trafili po raz pierwszy na ekran po pewnym okresie pracy w teatrze. Byli to: Marek Kondrat („Koniec wakacji" reż. Stanisława Jędryki) i Krzysztof Kolberger („Losy" reż. Zbigniewa Kuźmińskiego).
Ponad 90 procent karier filmowych rozpoczęło się więc w szkole teatralnej lub tuż poza jej progiem. To niezwykle znamienne dla sytuacji na aktorskiej giełdzie. Dodajmy zaraz, że spośród owych 23 absolwentów szesnaścioro ukończyło szkołę warszawską, czworo łódzką i tylko, troje krakowską. Mechanizm selekcji jest dość wyraźny: reżyserzy najchętniej szukają nowych twarzy w szkole, i to blisko. Stąd szkoła warszawska jest wyselekcjonowana nader dokładnie, łódzka nie najgorzej (tylko 30 procent jej absolwentów nie trafiło do filmu), zaś krakowska...
Jak wspomniałem, 86 absolwentów nigdy nie nawiązało kontaktu z filmem. Było wśród nich 29 absolwentów szkoły warszawskiej, 21 absolwentów szkoły łódzkiej i aż 36 absolwentów szkoły krakowskiej.
Czyżby aż połowa wychowanków szkoły krakowskiej zupełnie się nie nadawała do pracy w filmie? A może szkoła nie pozwala im grać? Ale jak wówczas wytłumaczyć fakt, że Alicja Jachiewicz i Anna Dymna nakręciły w czasie studiów po 5 filmów, najwięcej ze wszystkich absolwentów tego czterolecia? Przyczyny są inne. Po pierwsze - jak już mówiłem - reżyserzy szukają studentów bliżej, w szkołach warszawskiej i łódzkiej. Po drugie - archiwa szkoły mówią, że z 73 absolwentów tych czterech roczników tylko 22 trafiło do teatrów Krakowa i Warszawy, a reszta zasiliła zespoły scen w mniejszych miastach. I to jest chyba przyczyna najważniejsza. O ile bowiem w Warszawie student szkoły aktorskiej (a jeszcze bardziej - studentka) ma dużą szansę przyciągnięcia uwagi reżysera, o tyle nie ma jej prawie zupełnie młody aktor spoza Warszawy, Krakowa, Łodzi, Wrocławia i... Gdańska, gdzie latem kręci się zawsze dużo filmów.
Łatwiej usłyszeć od reżysera: „W tym kraju w ogóle nie ma młodych zdolnych aktorów" niż „Znalazłem ciekawą młodą aktorkę w Kaliszu" (czy choćby w Poznaniu). Istnieje także owczy pęd: niech tylko Morgenstern, Majewski, Wajda czy Różewicz znajdą „nową twarz", już każdy by chciał angażować ją do swego filmu, nie patrząc - pasuje czy nie. Stąd pomyłki obsadowe.
Nie przypadkiem wymieniłem te cztery nazwiska. Są to reżyserzy mający prawdziwy dar odkrywania nowych aktorów, w Hollywood nazywano by ich „star-makers". Oczywiście nie są jedyni. Chętnie obsadzają swe filmy młodymi, nie wypróbowanymi aktorami Jan Rybkowski, Zbigniew Chmielewski, Sylwester Chęciński, z młodszych Antoni Krauze, Andrzej Żuławski, Krzysztof Kieślowski. Ale większość raczej unika eksperymentów. Narzekając głośno na brak młodych i zdolnych. Ciekawe, że nigdy ich nie brak Morgensternowi czy Wajdzie...
Dużą rolę w lansowaniu nowych twarzy mogłaby zapewne spełnię telewizja, gdyby nie dość paradoksalne przepisy ograniczające możliwość angażowania aktorów spoza terenu, na którym działa dany ośrodek TV. Potrzebując najwięcej aktorów, telewizja sama postawiła sobie sztuczne bariery.
Rozmawiałem z młodymi reżyserami realizującymi w TV nie tylko filmy, ale i przedstawienia teatralne. Mówili mi, że bardzo chętnie wyszliby poza krąg tych samych twarzy, angażując aktorów z Lublina, Białegostoku, Płocka, Kalisza, o ile wolno by im było zainstalować ich na okres prób w hotelu, zwrócić koszty podróży. Praca z wiecznie załatanym, rozproszonym na dziesiątki spraw aktorem „znanym" bywa często udręką mimo najlepszej woli obu stron. Obserwowałem przez parę tygodni, jak podczas niezwykle uciążliwych zdjęć pod Krakowem wykonawca głównej roli przez dwa tygodnie codziennie schodził z planu o 14.30, siadał w samochód, jechał do Warszawy, grał w teatrze, o 22 wsiadał w samochód i wracał śpiąc do Krakowa, w hotelu kładł się na 3 godziny, wstawał o 5.30 i po dwugodzinnej charakteryzacji jechał na plan, by zejść z niego o 14.30 i jechać do Warszawy... Był młody i silny, wytrzymał to, ale jak długo można zachować pełnię formy prowadząc przez co najmniej parę miesięcy w roku taki tryb życia? I jak to się odbija na organizacji pracy stuosobowej ekipy filmowej!
Spójrzmy jednak na ten problem także od strony reżyserów. Zapytany, czy mógłby wystawić w Polsce „Hair”, pewien wybitny reżyser odpowiedział: „Do głównej roli kobiecej trzeba tam bardzo młodej aktorki, świetnie tańczącej i śpiewającej, o dużej ekspresji dramatycznej, która w finale musi pojawić się nago. Gdybym to robił w Anglii czy we Francji, po sformułowaniu warunków miałbym 50 kandydatek. Gdybym dla utrudnienia zażądał, aby dodatkowo umiały jeździć na wrotkach, jeszcze pozostałoby ze dwadzieścia. A u nas do głównej roli w „Hair" musiałbym, niestety, zaangażować trzy aktorki: jedna by grała, druga tańczyła i ewentualnie śpiewała, a trzecia „robiła strip-tease". Jest to bardzo złośliwe, ale niestety w dużym stopniu prawdziwe. Konkurencja panująca na rynku aktorskim w krajach zachodnich skłania aktorów do nieustannego doskonalenia i wzbogacania swojego warsztatu. Trzeba łapać każdą szansę i nie wiadomo, jaka umiejętność może pewnego dnia zdecydować o podpisaniu kontraktu. Tymczasem u nas jest wielu młodych aktorów, dla których zakończenie nauki w szkole oznacza koniec okresu kształcenia zawodowego. Kiedy ogląda się ich po latach, widać że nabrali rutyny i maniery, zamiast pogłębić umiejętności. Że bardzo często rozproszyli swój talent w nieustannej pogoni za radio-tele-estradową chałturą, a w teatrze, który powinien być podstawą ich pracy, stoją w miejscu lub nawet się cofają.
Nie jest rzeczą przypadku, że grupa, o której pisałem wyżej, takie same - o ile nie większe niż w filmie - sukcesy notuje w teatrze i telewizji. Nie jest rzeczą przypadku, że w dorobku tych aktorów przeważają role nie tylko dobrze zagrane, lecz również ciekawe jako propozycja myślowa, wartościowe. Wczesny sukces dał im bezcenne prawo wyboru, to prawda. Ale jakże często nawet doświadczeni aktorzy z tego prawa wyboru korzystać nie potrafią, grają byle co, tracą najlepsze lata na grę w bzdurnym filmie pod kierunkiem reżysera, który ich niczego nauczyć nie potrafi. Doświadczony polski reżyser powiedział niedawno: „Jedną z cennych zdobyczy społecznych w naszej sztuce jest stworzenie sytuacji, w której nie tylko aktor reżyserowi, ale i reżyser aktorowi może się nie podobać. Takiej sytuacji zazdroszczę aktorom. Tyle że korzystać z tego przywileju można i należy wówczas, gdy - poza talentem - ma się także warsztat i intelektualne zaplecze. Uważam, jak chyba większość, że aktorstwo jest sztuka, a aktor - twórcą. Nie ma twórczości bez rozległego zaplecza intelektualnego".
Jeden optymistyczny wniosek płynie z lektury filmograficznych statystyk: aktor, który już zdołał zapisać się w pamięci widzów, nie znika teraz bez siadu, jak znikał przed kilkunastu laty, gdy telewizja raczkowała, a filmów robiliśmy kilkanaście. Produkując więcej filmów, kinematografia stała się pompą wysysającą wartościową młodzież aktorską. Tyle że rozgałęzienia tej pompy nie sięgają jeszcze do wszystkich źródeł jednakowo. Jeżeli rzeczywiście grozi nam brak aktorów dla stale rosnącej produkcji filmowej, to również dlatego, że dotąd nie wykorzystaliśmy wszystkich istniejących rezerw.
Oskar Sobański
Serdecznie dziękuję kierownictwu i pracownikom szkół teatralnych w Krakowie, Łodzi i Warszawie za pomoc w zgromadzeniu informacji, które legły u podstaw tego artykułu.
O.S.