List do redakcji: Propozycja

List do redakcji: Propozycja

Po przeczytaniu szkicu p. Teresy Krzemień, poświęconego laureatowi nagrody „Filmu" Piotrowi Garlickiemu („Film", nr 32), naszedł mnie pewien niepokój. W artykule tym, zwłaszcza w jego końcowych partiach, wielokroć powtarza się szereg określeń pozytywnych tyczących nie aktora, lecz postaci przezeń kreowanej. „Szlachetność, skupienie, wewnętrzna koncentracja i - godność. Wielka godność..." I tym podobnie dalej. Wyrażona jest też nadzieja, że w przyszłych rolach p. Garlicki rozwinie i pogłębi te cechy osobowości.

Abstrahując od faktu, że wyrządza się w ten sposób krzywdę aktorowi, pomawiając w dobrej wierze o jednostronność kreowanych postaci - co może oznaczać nieumiejętność konstruowania portretów ludzi złych (a których jest więcej?) - stwarza to domniemanie, że nagroda „Filmu" dla debiutu aktorskiego oznacza nagrodę za najszlachetniejszą... itp. postać.

Rozumiem, że trudno byłoby angażować autorytet redakcji, przyznając nagrodę za doskonałą debiutancką rolę Świntucha Bez Godności. Ale takie postacie, choć rzadko, także są potrzebne. Dlatego też, pragnąc wybawić redakcję z trudnej sytuacji, upoważniam do nadania nazwy nagrodzie za najlepszy świntuchowaty debiut aktorski (szwarccharakter) mego imienia.

Piotr Szulkin



Niebezpieczny „dobry” biały człowiek

Niebezpieczny „dobry” biały człowiek

MANDINGO (Mandingo). Reżyseria: Richard Fleischer. Wykonawcy: James Mason, Susan George, Perry King i inni. USA, 1975.

Mandingo to nie imię, to nazwa grupy plemion murzyńskich faworyzowanych przez handlarzy niewolnikami. Murzyni Mandingo to dorośli, doskonale umięśnieni, robotni mężczyźni i dobrze zbudowane, łatwo rodzące kobiety. Mandingo to złoty interes.

Akcja filmu Richarda Fleischera rozgrywa się w połowie XIX stulecia, w Luizjanie, na plantacji niejakich Maxwellów - ojca i syna, którzy żyją z „hodowli" murzyńskich niewolników. Proceder to stary, uprawiany od przeszło dwustu lat. W Stanach Zjednoczonych przetrwa jeszcze tylko ćwierć wieku, ale tym bardziej zaostrzają się sprzeczności, sublimują konflikty.

Maxwellów poznajemy w chwili, gdy stary doprowadza do ślubu swego jedynego syna Hammonda z niezbyt wydarzoną córką sąsiadów, Blanche. Oczekuje od nich wnuka, kontynuatora rodu. Ale sprawa komplikuje się, bo po prawdzie i Hammond nie jest zbyt wydarzony. Właśnie on, mężczyzna ułomny fizycznie (powłóczy nogą) i psychicznie (obarczony normalnymi ludzkimi odruchami - zbyt licznymi jak na czasy i środowisko, w którym żyje), jest źródłem i ośrodkiem dramatu, postacią prawdziwie tragiczną. Hammond poddaje się wszelkim nakazom i prawom zwyczajowym etyki amerykańskiego Południa roku 1840. Przyjmuje za normalny i nietykalny podział na czarnych niewolników i białych panów. Odczuwa jednak wewnętrzną potrzebę - i ma odwagę - traktowania tych pierwszych jak ludzi, zaglądając jednocześnie tym drugim do umysłów i serc.

„Mandingo" jest filmem zrealizowanym w konwencji mrocznego sensacyjnego dramatu obyczajowego. Trup ściele się gęsto. Biali chłoszczą czarnych. Czarni mordują białych. Biała gwałci czarnego. Czarny ukręca kark czarnemu. Biały lekarz morduje „czarno-białe" dziecko. Biały truje białą, a czarnego wrzuca do kotła z wrzątkiem. Czarny wystrzeliwuje duszę z białego. Brodzimy po kostki we krwi - aż do ostatniej sceny.

Film Fleischera w tym kształcie, w jakim dotarł na nasze ekrany, wydaje się pozycją zbędną, jeszcze jednym nieporozumieniem repertuarowym. Część widowni może nawet szokuje, ale w miarę, natomiast nikogo chyba nie porusza do głębi, choć taka była intencja reżysera, który chciał dać świadectwo prawdzie, odkłamać legendę sielskiego, romantycznego Południa, znanego np. z przeboju wszech czasów - „Przeminęło z wiatrem". Fleischer chciał pokazać kłębowisko namiętności, obskurantyzmu, złej woli, nietolerancji - odbite w tragicznym losie Hammonda, Blanche i Medea. Może wzruszyłaby i porażała widzów pierwsza, blisko czterogodzinna wersja „Mandingo", wspominana rzewnie przez cały zespół twórczy jako dzieło naprawdę udane. Może właśnie; te liczne skróty sprawiły, że oglądamy tylko komiks, w którym prawdziwe przeżycie zaginęło wśród ilustracji okrutnych i brutalnych - to prawda, ale zimnych jak archiwalne zdjęcia. Nie podskakujemy z radości i nie bijemy braw, gdy ginie stary Maxwell (jak to podobno czyniła widownia murzyńska w Stanach Zjednoczonych); siedzimy cicho, raczej zażenowani.

Barbara Armatys



Z tym psem można wyruszyć na koniec świata

Z tym psem można wyruszyć na koniec świata

CHARLIE BROWN I JEGO KOMPANIA (Race for your Life, Charlie Brown). Realizacja: Bill Melendez. USA, 1977.

Podobno sympatyczny Snoopy jest także w Warszawie i spaceruje sobie wraz ze swą małą właścicielką po Dolnym Mokotowie. Znaczyłoby to, że sława sagi „Peanutsów" („Orzeszków", czyli „Maluchów") dotarła również i nad Wisłę, a Charles Schulz, autor jednego z najsłynniejszych amerykańskich komiksów (od 1950 roku ponad 900 gazet w Stanach zamieszcza zawsze cztery prostokąty jego rysunków o przygodach Charliego Browna, Linusa, Sally, Lucy, psa Snoopy i ptaszka Woodstocka), był u nas znany, zanim pojawił się w Polsce pełnometrażowy, barwny, rysunkowy film Billa Melendeza „Charlie Brown i jego kompania", stanowiący ekranową adaptację „Peanutsów''.

Saga „Orzeszków" ma swoje opracowania monograficzne, swoich wielbicieli, interpretatorów i apologetów. Robert L. Short poświęcił jej książkę „Ewangelia według Peanutsów". Jego zdaniem, głosicielem prawdy i zasad moralnych jest dzisiaj właśnie Schulz. Francuski eseista Claude Roy powiada, że „Peanutsy" należą właściwie do poważnej amerykańskiej literatury, a nie do kultury masowej. Kultura masowa głosi bowiem pochwałę sukcesu, przebojowości, zasady konkurencji. Miernikiem sukcesu są pieniądze. Natomiast bohaterowie Hawthorne'a, Hemingwaya, Faulknera, Salingera, Bellowa, Philipa Rotha, Kurta Vonneguta i Schulza bardziej cenią sobie (zgodnie z formułą Henry Jamesa) „interesującą porażkę od nieciekawego sukcesu".

Sukces „Peanutsów" uwieńczył dzieło konsekracji komiksów, tych pogardzanych „cartoon strips" (nazwa angielska) czy „bande dessinées" (nazwa francuska). Jacques Sadoul, komiksowy erudyta (wydał niedawno książkę „Panorama komiksów", w której omawia dwieście najsłynniejszych komiksów z różnych krajów), przypomina, jak jeszcze po ostatniej wojnie wzbraniano francuskim dzieciom i młodzieży tego typu lektur. Były zakazane nawet w czasie szkolnych pauz. Uważano bowiem, że z małych czytelników komiksów wyrosną wielkie bałwany. Jean-Paul Sartre przepowiadał w 1947 roku na łamach „Les Temps Modernes", że „komiksowcy" niechybnie pozostaną analfabetami zdolnymi najwyżej do sylabizowania reklam. Gdy jednak w roku 1961 pismo „Fiction" opublikowało artykuł na temat przedwojennych „rysunkowców”, okazało się, że czytali je niemal wszyscy: znani filmowcy, pisarze, rysownicy, lekarze, bankierzy, politycy, i niebyli to ludzie o kompromitującym poziomie intelektualnym. Dorośli założyli klub komiksowy, który szybko stał się poważnym Ośrodkiem Badań nad Graficznymi Formami Literackimi. O komiksach zaczęły pisać najpoważniejsze pióra. Na Sorbonie powstała katedra wiedzy o komiksach, zaczęto je analizować jak dzieła sztuki, pojawiły się komiksy awangardowe (specjalizuje się w nich francuskie pismo „Harakiri"), hermetyczne, przeznaczone dla wyrafinowanych intelektualistów. W okresie studenckiej kontestacji ściany amerykańskich uczelni obwieszone były gazetkami pełnymi komiksów, przede wszystkim spod znaku horroru. Narodził się, także w Stanach Zjednoczonych, komiks pod firmą Underground, wykorzystujący dla wyostrzenia akcentów politycznych hiperrealizm i doświadczenia amerykańskiego nowego kina.

Charlie Brown nie należy do buntowników i kontestatorów. Jest niepoprawnym niezdarą, przegrywającym wszystkie mecze baseballu, mimo zasobów najlepszej woli (w komiksie Schulza), i sfrustrowanym, że nie posiada żadnych cech przywódcy (w filmie Melendeza). W swym ekranowym wcieleniu nigdy nie może dostać się do autokaru, którym podróżuje na skautowski obóz jego kompania. Film Melendeza jest bowiem opowieścią o wyprawie Charliego, jego kolegów i koleżanek. Te jedenastolatki, mimo że prowadzą zwykłe dziecinne życie, nie są wolne od frustracji i przywar dorosłych, ich egoizmu, kalkulacji, braku lojalności, skłonności do kłótni. Trzydziesto-, czterdziesto- czy pięćdziesięcioletnie dzieci bawią się ich przygodami, smakują dowcip i pomysłowość Snoopy'ego i Woodstocka, pękają ze śmiechu, gdy „Orzeszki", czyli po prostu „Maluchy", rozstrzygają najdrobniejsze nawet sporne kwestie metodą nieustannych, demokratycznych tajnych głosowań i referendów. Tyle tylko, że owi dojrzali wiekiem widzowie śmieją się w istocie z samych siebie, swych skarykaturowanych, ale celnie podpatrzonych zwyczajów, instytucji, absurdów dorosłego życia.

Nasze pierwsze spotkanie z filmowymi „Peanutsami" jest nieco rozczarowujące. Tyle się o nich czytało i słyszało, że ekranowe portrety „Maluchów" wydają się bledsze od oryginalnych, to znaczy komiksowych. Nawet słynny Snoopy posiada niewiele cech kundla-filozofa, którym to mianem ochrzczono go na podstawie komiksowego wcielenia. Jeździ natomiast z niebywałą fantazją na wspaniałym motocyklu, ratuje przysypanego śniegiem maleńkiego ptaszka Woodstoeka, dzięki któremu drużyna Charliego Browna wygra regaty wioślarskie i zwycięży drużynę zadufanych w sobie „Byczków”.

Może następne spotkania z bohaterami Schulza i Melendeza (ta scenopisarsko-reżyserska spółka zrealizowała jeszcze dwa inne filmy) pozwolą lepiej poznać słynnych „Maluchów". Na razie potraktujmy „Charliego Browna i jego kompanię" jako wprowadzenie do pełnego fantazji i dowcipu świata popularnego komiksu.

Maria Oleksiewicz



Ludzie: Johnny

Ludzie: Johnny

Ma 24 lata, niebieskie oczy, ciemne włosy - tańczy i śpiewa. Nazywa się Johnny Travolta.
Pochodzi z rodziny emigrantów: ojciec jest włoskim fryzjerem, matka Irlandką związaną z teatrem; żyją w nowojorskiej „Małej Italii”. Johnny jest jednym z sześciorga dzieci. W wieku 16 lat porzucił szkołę, ponieważ chciał tańczyć. Wybrał sobie nauczyciela o sławnym nazwisku: Freda Kelly, brata Gene Kelly’ego. Poszczęściło mu się dzięki dobremu agentowi, który zapewnił swemu podopiecznemu najpierw małe role w dwóch filmach, a potem udział w telewizyjnym serialu „Witaj na nowo, Kotter”. Travolta zdobył z dnia na dzień popularność wśród nastolatków. Plakat z jego portretem sprzedawano przy drzwiach szkół, nagrał także trzy płyty z piosenkami.

Dziś Johnny Travolta to nazwisko nr 1 amerykańskiego kina. Pozycję zapewniło mu ogromne powodzenie filmu „Gorączka sobotniej nocy”. Grał w nim sprzedawcę z biednej dzielnicy - z Brooklynu, dla którego, jak dla tysięcy jego rówieśników, jedyną szansą wyżycia się jest dyskoteka w sobotni wieczór. Film adresowany był do określonego odbiorcy: młodzieży z przedmieść i został przez nią zaakceptowany. Travolta udowodnił, że jest osobowością ekranu w następnym filmie - „Smar”, musicalu w stylu lat pięćdziesiątych.

Kariera Travolty jest przykładem umiejętnego kreowania nowego mitu. Próby z lat sześćdziesiątych zawiodły, ale producenci hollywoodzcy nie zapomnieli o przykładzie Jamesa Deana. Travolta stał się idolem młodzieży z tzw. niższej klasy średniej, pozbawionej życiowych perspektyw. Filmy z jego udziałem przynoszą im spełnienie marzenia o sukcesie. Kopciuszek nosi dziś imię „Johnny”.




Magazyn FILM: 35/1978 (1551) Przeczytaj artykuł z tej strony