80 lat zdziwień
Jean Renoir nie potrafi żyć bezczynnie. Kamera stała się za ciężka, zmienił ją więc na pióro.
Nie był jeszcze sławny przed wynalezieniem dźwięku i tym różnił się od swoich współczesnych, od Abla Gance'a i Carla Dreyera. „Nana", „Dziewczynka z zapałkami”, „Strzał z flanki” są dobrymi filmami niemymi, ale Jean Renoir potrzebował słów, żeby się wypowiedzieć, żeby w latach 1931-1932 dać nam dzieła mistrzowskie, jak „Suka” i „Boudu z wód uratowany”.
Gdy producenci darzyli go zaufaniem, kręcił ze scenariuszy oryginalnych, takich jak „Toni”, „Marsylianka”, „Towarzysze broni” i wypowiadał się wszechstronnie niczym pisarz. To nie przypadek, że „Reguła gry” była przyczyną największej liczby powołań do zawodu filmowca wśród tych młodych, którzy początkowo stawiali na powieść.
Jean Renoir nie może już reżyserować z powodu stanu zdrowia, nie potrafi jednak spędzić bez pracy ani jednego dnia, więc znalazł pocieszenie w pisaniu.
Los zechciał, że to - jakże w stylu francuskim - przedłużenie kariery nastąpiło w Hollywood, które Tomasz Mann porównał do miasta piekarzy, gdzie fabrykuje się tylko pieczywo.
Jean i Dido Renoir mieszkają w Beverly Hills na wzniesieniu przy bocznej drodze Leona Drive, niedaleko ważnej arterii Benedict Canyon, przez którą rano i wieczorem przejeżdżają mieszkańcy doliny, pracujący w ciągu dnia w Los Angeles.
Prawie wszystkie domy w Los Angeles są zbudowane z drewna, ale Jean Renoir chciał mieć swój z cegły. Sam rysował plany; było to trzydzieści lat temu, przed wyjazdem do Indii, gdzie kręcił film „Rzeka”. Dom parterowy, z niego widok panoramiczny na miasto. Dwa rozwiązania niespotykane w Los Angeles: nie ma drzwi między pokojami, nie ma instalacji klimatyzacyjnej - przepływ powietrza powstaje przez rozsuwanie szklanych kwater.
W małym ogródku na urwisku rosną oliwki; sadził je sam przed dwudziestu laty, są już tej samej wysokości co te, które otacza ją „Colettes”, rodzinny dom w Cagnes-sur-Mer.
Każdego ranka Dido Renoir wstaje, gdy roznosiciel rzuci „Los Angeles Times'' pod jej drzwi; z lektury dowiaduje się natychmiast, że w Paryżu jest pieska pogoda. Skoro obudzi się mąż, czyta mu najważniejsze wiadomości i tak czekają na przyjście jednej z trzech studentek-pielęgniarek, które masują nogę Jean Renoira - to rana z wojny, nie wyleczona od roku 1916, odpowiedzialna za słynny niedźwiedzi chód Octave’a w filmie „Reguła gry'’.
Potem Jean Renoir załatwia pocztę. Sprowadza się to do najuprzejmiejszego w świecie odmówienia przewodniczenia takiemu lub takiemu jury, potwierdzenia autentyzmu jakiegoś obrazu ojca, wystąpienia tu lub tam na konferencji.
Jeśli chodzi o korespondencję osobistą, to oczywiste, że osiemdziesięciotrzyletniemu człowiekowi przynosi - tak jak przynoszą komunikaty telewizyjne - poczet złowróżbnych wieści. Visconti, Rossellini, Langlois, Prévert, Chaplin byli przyjaciółmi Renoira, towarzyszyli mu w takim czy innym okresie życia...
Później, już w pełni dnia, Jean Renoir bierze się za to, co pochłonęło go od chwili, gdy w większym lub mniejszym stopniu wyrzekł się kina - za pisanie... Po biografii „Renoir - mój ojciec” (bestseller w Ameryce, zaprzepaszczona przez Hachette'a we Francji) ukazała się pierwsza jego powieść „Notatnik kapitana Georgesa” (wydana przez Gallimarda), następnie wspomnienia „Moje życie i moje filmy" (wydane przez Flammarion), potem druga powieść „Beztroskie serce” (Flammarion), a trzecia, zatytułowana „Zabójstwo”, jest prawie ukończona.
W „Beztroskim sercu” uderzyło mnie to, co nazwałbym niezwykłą bezinteresownością w takim znaczeniu, w jakim mówi się o bezinteresowności kogoś szlachetnego. Porównując tę powieść z innymi lekturami tygodnia, nawet miesiąca, odnosi się wrażenie, że tamci pisarze chcą nas przekonać, nakłonić, zawieść gdzieś, wywrzeć wpływ, a w rzeczy samej chcą się uzasadnić, wywyższyć, dać pokochać, wykreować własny obraz. Książka Jean Renoira jest przeciwieństwem czegoś takiego, roi się od postaci ani dobrych, ani złych, od prawdziwych szczegółów, które zdają się nie mieć ze sobą związku ani - przede wszystkim - ścisłych znaczeń; roi się także od ogólniejszych pomysłów zapisywanych bez liczenia się z tym, że wykluczają się co strona, bo w ostatecznym rozrachunku są spójne i potrzebne w tej niezwykłej impresji o wyzwalającym się życiu.
Gdyby trzeba było opowiedzieć tę książkę w kilku słowach, rzekłbym, że jest wyliczeniem zdziwień Renoira w ciągu osiemdziesięciu lat.
Wiedzą o tym ci, którzy znają twórczość Jean Renoira: nie ma jego filmów bez piosenek. Dziś, jeśli ogląda się je dokładniej, można zauważyć, że piosenki w filmach Renoira towarzyszą najczęściej scenom śmierci, jakby chciały je uwierzytelnić i uczynić,tę ostateczność możliwą do przyjęcia.
Filmowiec skrupulant ociąga się z kręceniem scen ostatecznych, filmowiec bojaźliwy unika ich, filmowiec oszust zachłystuje się i pozbawia je prawdy, filmowiec natchniony - na przykład Jean Renoir - wyposaża w siłę i wszechstronność, dając najlepszy z możliwych kontrapunkt: uliczną piosenkę. Przeto nic dziwnego, że najnowsza powieść Jean Renoira, w której skreślił obraz życia, ma mnóstwo odniesień do piosenek.
„Beztroskie serce” to piękny tytuł à la Radiguet, ale wielbiciele „Reguły gry” odnajdą natychmiast właściwy rodowód:
Szliśmy Longchamp.
A każdy z nas miał
Beztroskie se-e-rce...
Podtytuł tej powieści - „Przyjaciele, wybija mi setka” - jest także pierwszą zwrotką piosenki „Papa Zwycięstwo'', jakże dwuznacznej, bo z roku 1900, a chodzi w niej o nowe stulecie: Przyjaciele, wybija mi setka... To koniec mojej kariery...
Oczywiście, i to mi się podoba, niektórzy nabywcy książki Jean Renoira, czytając ten podtytuł na czerwonej opasce tomu, będą myśleli, że to autorowi wybija setka. No cóż, nie jemu! Przyjaciele, wybija mu osiemdziesiątka.
Osiemdziesiąt trzy lata to dostatecznie dużo, żeby wspomnienia narodzin naszego stulecia były wiarygodne, żeby o tym mówić jakby od wewnątrz i z zewnątrz; dla niektórych czytelników książka będzie rodzajem wyznania pod postacią powieści, jednak naprawdę jest tylko powieścią, która ma formę wyznania.
Pewien mężczyzna - był nim Clément Bourdeau - który chciał zostać aktorem, lecz musiał zadowolić się prowadzeniem rodzinnego przedsiębiorstwa Carburatoreurs Aurore, opowiada historię swojego życia, a ta miesza się z historią naszego stulecia, bowiem człowieka strawiła niemożność zajęcia się tym, co nie daje materialnego pożytku.
Dzięki tysiącowi zabawnych szczegółów, pięciuset paradoksalnym uogólnieniom zaczynamy rozumieć Renoira, który wrócił z Indii przekonany, że świat jest jeden, że nie ma spraw wielkich i małych, że wszystko jest tak samo ważne.
Dziadek narratora Clémenta Bourdeau utrzymuje, że kobiety wypiękniały od czasu wprowadzenia żywności paczkowanej, bowiem zaoszczędzają więcej czasu, który przeznaczają na pielęgnację urody. Matka narratora chce ofiarować żebrakowi futro, którego on nie przyjmie, bo czuje wstręt do okryć w kolorze kasztanowym. Oczywiście w tym przypadku wszyscy pomyślą o Boudu...
Najbardziej pasjonującą postacią „Beztroskiego serca” jest Jacques Lhomme, przyjaciel Clémenta z ławy szkolnej. Zdanie, które recytowali w klasie, będzie im towarzyszyć przez całe życie i służyć za znak rozpoznawczy: Hunowie byli barbarzyńcami, którzy nadciągali z głębi Azji. To zdanie, uroczyste i ostateczne, stanie się wezwaniem dawnej przyjaźni.
Tak się złoży, że wiele kobiet będzie miało wpływ na koleje losu Clémenta Bourdeau, ale myśli narratora zmierzają często ku jednej, ku dalekiej kuzynce ojca, której obecność poruszała go, lecz nie odważył się na większą intymność; to Ginette Auribeau, której nie miał w swoich ramionach, to piękna dziewczyna wychodząca z kąpieli, którą upamiętnił zdaniem prostym, a jakże obrazowym: Ginette Auribeau patrzyła na mnie poprawiając sobie włosy pod gumowym czepkiem.
Jeszcze jedna kobieta o nieoczekiwanym przeznaczeniu; to Blanche Fauchois, ładna, zadbana, pasjonująca się matematyką - lunatyczka. Zginie 11 listopada 1918 roku, gdy wojskowe trąbki grające „Marsyliankę” wyrwą ją z transu i spowodują upadek z dachu przed miejską trybuną.
Opisawszy tę scenę Clément Bourdeau rozwinął ją i skomentował tak, jakby to uczynił Jean Renoir za kamerą: Burmistrz zdjął nakrycie głowy i swoim pięknym głosem oratora zwrócił się do tłumu: ,,Panie, panowie! Oddajmy cześć pierwszej ofierze pokoju”. Zemdlałem.
Zwróćmy uwagę na zemdlenie, bowiem przyznawanie się do strachu - przyznawanie się to mało trafne słowo, chodzi raczej o stwierdzanie - przewija się przez całą powieść. Właśnie strach przeszkodził elementowi Bourdeau oświadczyć się Ginette Auribeau, choć miał w ręku wszystkie atuty. Rozumiemy dobrze, że strach Clémenta Bourdeau jest zawsze związany z tym, co kocha: z końmi, wozami, aktorstwem, oczywiście i z kobietami. Jeszcze raz, w rozdziale o miłości - Clément Bourdeau, a jego rzeczowość połączona z niewinnością, szczerość i nieustająca dobra wiara nie mogą być wzięte za fanfaronadę: W głębi samego siebie odkrywałem hipokryzję godną największej pogardy. Ostatecznie Mariannę miała zapewne słuszne powody, żeby mnie zdradzać. Byłem chyba żałosnym kochankiem. Te refleksje nie przeszkadzały mi cieszyć się wspaniałym dniem. Wiosna...
Pod koniec powieści, tuż przed swoją śmiercią, wtajemniczony w hasło (Hunowie byli barbarzyńcami, którzy nadciągali z głębi Azji) kolega z ławy szkolnej telefonuje do Clémenta Bourdeau: Rozmowa się przerywa. Podejmiemy ją na drugim świecie.
Po śmierci kolegi narrator zastanawia się nad martwymi liśćmi, powrotem do samotności i starością, która zbliża się niepostrzeżenie: Życie nie jest schodami, jest dywanem, który się zwija... Inne są reakcje człowieka, który ma osiemdziesiąt lat, a inne, gdy ten sam człowiek przeżył osiemdziesiąt lat i kilka minut... Przywiązujemy się do tego, co uważamy za nieprzemijalne; tak robimy w nadziei, że sami oprzemy się przemijaniu. Ale nic z tego: zasklepiają się tętnice, kruszeją kamienie Partenonu, rozkłada się taśma z ,,Pancernikiem Potiomkinem". Wiara w oczywistą prawdę, że postęp jest sprawą czasu, zapobiega wielu niedorzecznościom.
Dwadzieścia stron wspaniałych, zadziwiających, choć wstrząsających - o odrętwieniu, przebudzeniach z majakami, doznaniach poprzedzających zbliżanie się śmierci, którą przeczuwa narrator. A potem ostatnie oświadczenie: Wydaje mi się, że ten krótki opis moich marzeń będzie nauką dla niezdecydowanych kochanków, nadal licznych w naszej epoce. Czeka mnie pani Auribeau. Nie boję się już nikogo, nawet tej kobiety.
Nie jestem krytykiem literackim, lecz miłośnikiem książek, mogę więc tylko powiedzieć, że „Beztroskiemu sercu” zawdzięczam wzruszenia i radości, jakich nie miałem od długiego czasu, dokładnie - od przeczytania „Czeka mnie niedziela” Audibertiego.
Zacząłem artykuł od opisu przedpołudnia Jean Renoira w Hollywood. Wysiłek pisania przynosi mu godziny zadowolenia, lecz z całą pewnością nie spycha w niepamięć kina. Po trzech lub czterech godzinach pracy nad nową książką, to znaczy późnym popołudniem, przyjmuje wizyty przyjaciół amerykańskich lub przejezdnych z Francji, potem, wraz z zachodem słońca, kolacja - jak na wsi. W suficie salonu jest wgłębienie, w nim rolka z rozwijanym ekranem. Z przeciwległej ściany zdejmuje się obraz, pod nim okienko, zza którego stary projektor 16 mm, pochodzący z amerykańskiego demobilu, rzuca snop światła. Wtedy Renoir i goście mogą oglądać film albo jego własny (pierwszeństwo daje kręconym z Gabinem), albo któregoś z oddanych mu przyjaciół, jeśli przywiezie kopię: „Falstaff” Orsona Wellesa, „Amarcord” Felliniego.
Jean Renoir zachowuje się zawsze szlachetnie wobec filmów innych twórców, choć, jestem przekonany, w obliczu różnorodności i zuchwałości współczesnego kina myśli w głębi ducha, że dziś byłoby mu łatwiej zyskać uznanie dla pomysłów i projektów, z których wiele musiał zaniechać po drodze.
Prawdopodobnie nie będzie już kręcić filmów i ta świadomość niepokoi go od czasu do czasu, bo czuje, że mógłby działać jeszcze i lepiej, ale my, którzy znamy na pamięć jego filmy i cenimy je bardzo, wiemy jedno: to właśnie on dał nam najwięcej i najwyższej próby.
François Truffaut
Tłumaczył Aleksander Ledóchowski
Artykuł ukazał się w tygodniku „Le Nouvel Observateur”.
Nie był jeszcze sławny przed wynalezieniem dźwięku i tym różnił się od swoich współczesnych, od Abla Gance'a i Carla Dreyera. „Nana", „Dziewczynka z zapałkami”, „Strzał z flanki” są dobrymi filmami niemymi, ale Jean Renoir potrzebował słów, żeby się wypowiedzieć, żeby w latach 1931-1932 dać nam dzieła mistrzowskie, jak „Suka” i „Boudu z wód uratowany”.
Gdy producenci darzyli go zaufaniem, kręcił ze scenariuszy oryginalnych, takich jak „Toni”, „Marsylianka”, „Towarzysze broni” i wypowiadał się wszechstronnie niczym pisarz. To nie przypadek, że „Reguła gry” była przyczyną największej liczby powołań do zawodu filmowca wśród tych młodych, którzy początkowo stawiali na powieść.
Jean Renoir nie może już reżyserować z powodu stanu zdrowia, nie potrafi jednak spędzić bez pracy ani jednego dnia, więc znalazł pocieszenie w pisaniu.
Los zechciał, że to - jakże w stylu francuskim - przedłużenie kariery nastąpiło w Hollywood, które Tomasz Mann porównał do miasta piekarzy, gdzie fabrykuje się tylko pieczywo.
Jean i Dido Renoir mieszkają w Beverly Hills na wzniesieniu przy bocznej drodze Leona Drive, niedaleko ważnej arterii Benedict Canyon, przez którą rano i wieczorem przejeżdżają mieszkańcy doliny, pracujący w ciągu dnia w Los Angeles.
Prawie wszystkie domy w Los Angeles są zbudowane z drewna, ale Jean Renoir chciał mieć swój z cegły. Sam rysował plany; było to trzydzieści lat temu, przed wyjazdem do Indii, gdzie kręcił film „Rzeka”. Dom parterowy, z niego widok panoramiczny na miasto. Dwa rozwiązania niespotykane w Los Angeles: nie ma drzwi między pokojami, nie ma instalacji klimatyzacyjnej - przepływ powietrza powstaje przez rozsuwanie szklanych kwater.
W małym ogródku na urwisku rosną oliwki; sadził je sam przed dwudziestu laty, są już tej samej wysokości co te, które otacza ją „Colettes”, rodzinny dom w Cagnes-sur-Mer.
Każdego ranka Dido Renoir wstaje, gdy roznosiciel rzuci „Los Angeles Times'' pod jej drzwi; z lektury dowiaduje się natychmiast, że w Paryżu jest pieska pogoda. Skoro obudzi się mąż, czyta mu najważniejsze wiadomości i tak czekają na przyjście jednej z trzech studentek-pielęgniarek, które masują nogę Jean Renoira - to rana z wojny, nie wyleczona od roku 1916, odpowiedzialna za słynny niedźwiedzi chód Octave’a w filmie „Reguła gry'’.
Niezwykła bezinteresowność
Potem Jean Renoir załatwia pocztę. Sprowadza się to do najuprzejmiejszego w świecie odmówienia przewodniczenia takiemu lub takiemu jury, potwierdzenia autentyzmu jakiegoś obrazu ojca, wystąpienia tu lub tam na konferencji.
Jeśli chodzi o korespondencję osobistą, to oczywiste, że osiemdziesięciotrzyletniemu człowiekowi przynosi - tak jak przynoszą komunikaty telewizyjne - poczet złowróżbnych wieści. Visconti, Rossellini, Langlois, Prévert, Chaplin byli przyjaciółmi Renoira, towarzyszyli mu w takim czy innym okresie życia...
Później, już w pełni dnia, Jean Renoir bierze się za to, co pochłonęło go od chwili, gdy w większym lub mniejszym stopniu wyrzekł się kina - za pisanie... Po biografii „Renoir - mój ojciec” (bestseller w Ameryce, zaprzepaszczona przez Hachette'a we Francji) ukazała się pierwsza jego powieść „Notatnik kapitana Georgesa” (wydana przez Gallimarda), następnie wspomnienia „Moje życie i moje filmy" (wydane przez Flammarion), potem druga powieść „Beztroskie serce” (Flammarion), a trzecia, zatytułowana „Zabójstwo”, jest prawie ukończona.
W „Beztroskim sercu” uderzyło mnie to, co nazwałbym niezwykłą bezinteresownością w takim znaczeniu, w jakim mówi się o bezinteresowności kogoś szlachetnego. Porównując tę powieść z innymi lekturami tygodnia, nawet miesiąca, odnosi się wrażenie, że tamci pisarze chcą nas przekonać, nakłonić, zawieść gdzieś, wywrzeć wpływ, a w rzeczy samej chcą się uzasadnić, wywyższyć, dać pokochać, wykreować własny obraz. Książka Jean Renoira jest przeciwieństwem czegoś takiego, roi się od postaci ani dobrych, ani złych, od prawdziwych szczegółów, które zdają się nie mieć ze sobą związku ani - przede wszystkim - ścisłych znaczeń; roi się także od ogólniejszych pomysłów zapisywanych bez liczenia się z tym, że wykluczają się co strona, bo w ostatecznym rozrachunku są spójne i potrzebne w tej niezwykłej impresji o wyzwalającym się życiu.
Gdyby trzeba było opowiedzieć tę książkę w kilku słowach, rzekłbym, że jest wyliczeniem zdziwień Renoira w ciągu osiemdziesięciu lat.
Wiedzą o tym ci, którzy znają twórczość Jean Renoira: nie ma jego filmów bez piosenek. Dziś, jeśli ogląda się je dokładniej, można zauważyć, że piosenki w filmach Renoira towarzyszą najczęściej scenom śmierci, jakby chciały je uwierzytelnić i uczynić,tę ostateczność możliwą do przyjęcia.
Filmowiec skrupulant ociąga się z kręceniem scen ostatecznych, filmowiec bojaźliwy unika ich, filmowiec oszust zachłystuje się i pozbawia je prawdy, filmowiec natchniony - na przykład Jean Renoir - wyposaża w siłę i wszechstronność, dając najlepszy z możliwych kontrapunkt: uliczną piosenkę. Przeto nic dziwnego, że najnowsza powieść Jean Renoira, w której skreślił obraz życia, ma mnóstwo odniesień do piosenek.
„Beztroskie serce” to piękny tytuł à la Radiguet, ale wielbiciele „Reguły gry” odnajdą natychmiast właściwy rodowód:
Szliśmy Longchamp.
A każdy z nas miał
Beztroskie se-e-rce...
Podtytuł tej powieści - „Przyjaciele, wybija mi setka” - jest także pierwszą zwrotką piosenki „Papa Zwycięstwo'', jakże dwuznacznej, bo z roku 1900, a chodzi w niej o nowe stulecie: Przyjaciele, wybija mi setka... To koniec mojej kariery...
Oczywiście, i to mi się podoba, niektórzy nabywcy książki Jean Renoira, czytając ten podtytuł na czerwonej opasce tomu, będą myśleli, że to autorowi wybija setka. No cóż, nie jemu! Przyjaciele, wybija mu osiemdziesiątka.
Osiemdziesiąt trzy lata to dostatecznie dużo, żeby wspomnienia narodzin naszego stulecia były wiarygodne, żeby o tym mówić jakby od wewnątrz i z zewnątrz; dla niektórych czytelników książka będzie rodzajem wyznania pod postacią powieści, jednak naprawdę jest tylko powieścią, która ma formę wyznania.
Pewien mężczyzna - był nim Clément Bourdeau - który chciał zostać aktorem, lecz musiał zadowolić się prowadzeniem rodzinnego przedsiębiorstwa Carburatoreurs Aurore, opowiada historię swojego życia, a ta miesza się z historią naszego stulecia, bowiem człowieka strawiła niemożność zajęcia się tym, co nie daje materialnego pożytku.
Dzięki tysiącowi zabawnych szczegółów, pięciuset paradoksalnym uogólnieniom zaczynamy rozumieć Renoira, który wrócił z Indii przekonany, że świat jest jeden, że nie ma spraw wielkich i małych, że wszystko jest tak samo ważne.
„Pierwsza ofiara pokoju”
Dziadek narratora Clémenta Bourdeau utrzymuje, że kobiety wypiękniały od czasu wprowadzenia żywności paczkowanej, bowiem zaoszczędzają więcej czasu, który przeznaczają na pielęgnację urody. Matka narratora chce ofiarować żebrakowi futro, którego on nie przyjmie, bo czuje wstręt do okryć w kolorze kasztanowym. Oczywiście w tym przypadku wszyscy pomyślą o Boudu...
Najbardziej pasjonującą postacią „Beztroskiego serca” jest Jacques Lhomme, przyjaciel Clémenta z ławy szkolnej. Zdanie, które recytowali w klasie, będzie im towarzyszyć przez całe życie i służyć za znak rozpoznawczy: Hunowie byli barbarzyńcami, którzy nadciągali z głębi Azji. To zdanie, uroczyste i ostateczne, stanie się wezwaniem dawnej przyjaźni.
Tak się złoży, że wiele kobiet będzie miało wpływ na koleje losu Clémenta Bourdeau, ale myśli narratora zmierzają często ku jednej, ku dalekiej kuzynce ojca, której obecność poruszała go, lecz nie odważył się na większą intymność; to Ginette Auribeau, której nie miał w swoich ramionach, to piękna dziewczyna wychodząca z kąpieli, którą upamiętnił zdaniem prostym, a jakże obrazowym: Ginette Auribeau patrzyła na mnie poprawiając sobie włosy pod gumowym czepkiem.
Jeszcze jedna kobieta o nieoczekiwanym przeznaczeniu; to Blanche Fauchois, ładna, zadbana, pasjonująca się matematyką - lunatyczka. Zginie 11 listopada 1918 roku, gdy wojskowe trąbki grające „Marsyliankę” wyrwą ją z transu i spowodują upadek z dachu przed miejską trybuną.
Opisawszy tę scenę Clément Bourdeau rozwinął ją i skomentował tak, jakby to uczynił Jean Renoir za kamerą: Burmistrz zdjął nakrycie głowy i swoim pięknym głosem oratora zwrócił się do tłumu: ,,Panie, panowie! Oddajmy cześć pierwszej ofierze pokoju”. Zemdlałem.
Zwróćmy uwagę na zemdlenie, bowiem przyznawanie się do strachu - przyznawanie się to mało trafne słowo, chodzi raczej o stwierdzanie - przewija się przez całą powieść. Właśnie strach przeszkodził elementowi Bourdeau oświadczyć się Ginette Auribeau, choć miał w ręku wszystkie atuty. Rozumiemy dobrze, że strach Clémenta Bourdeau jest zawsze związany z tym, co kocha: z końmi, wozami, aktorstwem, oczywiście i z kobietami. Jeszcze raz, w rozdziale o miłości - Clément Bourdeau, a jego rzeczowość połączona z niewinnością, szczerość i nieustająca dobra wiara nie mogą być wzięte za fanfaronadę: W głębi samego siebie odkrywałem hipokryzję godną największej pogardy. Ostatecznie Mariannę miała zapewne słuszne powody, żeby mnie zdradzać. Byłem chyba żałosnym kochankiem. Te refleksje nie przeszkadzały mi cieszyć się wspaniałym dniem. Wiosna...
Pod koniec powieści, tuż przed swoją śmiercią, wtajemniczony w hasło (Hunowie byli barbarzyńcami, którzy nadciągali z głębi Azji) kolega z ławy szkolnej telefonuje do Clémenta Bourdeau: Rozmowa się przerywa. Podejmiemy ją na drugim świecie.
Po śmierci kolegi narrator zastanawia się nad martwymi liśćmi, powrotem do samotności i starością, która zbliża się niepostrzeżenie: Życie nie jest schodami, jest dywanem, który się zwija... Inne są reakcje człowieka, który ma osiemdziesiąt lat, a inne, gdy ten sam człowiek przeżył osiemdziesiąt lat i kilka minut... Przywiązujemy się do tego, co uważamy za nieprzemijalne; tak robimy w nadziei, że sami oprzemy się przemijaniu. Ale nic z tego: zasklepiają się tętnice, kruszeją kamienie Partenonu, rozkłada się taśma z ,,Pancernikiem Potiomkinem". Wiara w oczywistą prawdę, że postęp jest sprawą czasu, zapobiega wielu niedorzecznościom.
Projektor z demobilu
Dwadzieścia stron wspaniałych, zadziwiających, choć wstrząsających - o odrętwieniu, przebudzeniach z majakami, doznaniach poprzedzających zbliżanie się śmierci, którą przeczuwa narrator. A potem ostatnie oświadczenie: Wydaje mi się, że ten krótki opis moich marzeń będzie nauką dla niezdecydowanych kochanków, nadal licznych w naszej epoce. Czeka mnie pani Auribeau. Nie boję się już nikogo, nawet tej kobiety.
Nie jestem krytykiem literackim, lecz miłośnikiem książek, mogę więc tylko powiedzieć, że „Beztroskiemu sercu” zawdzięczam wzruszenia i radości, jakich nie miałem od długiego czasu, dokładnie - od przeczytania „Czeka mnie niedziela” Audibertiego.
Zacząłem artykuł od opisu przedpołudnia Jean Renoira w Hollywood. Wysiłek pisania przynosi mu godziny zadowolenia, lecz z całą pewnością nie spycha w niepamięć kina. Po trzech lub czterech godzinach pracy nad nową książką, to znaczy późnym popołudniem, przyjmuje wizyty przyjaciół amerykańskich lub przejezdnych z Francji, potem, wraz z zachodem słońca, kolacja - jak na wsi. W suficie salonu jest wgłębienie, w nim rolka z rozwijanym ekranem. Z przeciwległej ściany zdejmuje się obraz, pod nim okienko, zza którego stary projektor 16 mm, pochodzący z amerykańskiego demobilu, rzuca snop światła. Wtedy Renoir i goście mogą oglądać film albo jego własny (pierwszeństwo daje kręconym z Gabinem), albo któregoś z oddanych mu przyjaciół, jeśli przywiezie kopię: „Falstaff” Orsona Wellesa, „Amarcord” Felliniego.
Jean Renoir zachowuje się zawsze szlachetnie wobec filmów innych twórców, choć, jestem przekonany, w obliczu różnorodności i zuchwałości współczesnego kina myśli w głębi ducha, że dziś byłoby mu łatwiej zyskać uznanie dla pomysłów i projektów, z których wiele musiał zaniechać po drodze.
Prawdopodobnie nie będzie już kręcić filmów i ta świadomość niepokoi go od czasu do czasu, bo czuje, że mógłby działać jeszcze i lepiej, ale my, którzy znamy na pamięć jego filmy i cenimy je bardzo, wiemy jedno: to właśnie on dał nam najwięcej i najwyższej próby.
François Truffaut
Tłumaczył Aleksander Ledóchowski
Artykuł ukazał się w tygodniku „Le Nouvel Observateur”.
Do czytania
- Młodzi... FILM: 21/1978, strona 10
- Dziesięciu z Pawiaka FILM: 21/1978, strona 17
- 80 lat zdziwień FILM: 21/1978, strona 20
Pozostałe strony
-
strona 1 wydanie: 21/1978
-
strona 2 wydanie: 21/1978
-
strona 3 wydanie: 21/1978
-
strona 4 wydanie: 21/1978
-
strona 5 wydanie: 21/1978
-
strona 6 wydanie: 21/1978
-
strona 7 wydanie: 21/1978
-
strona 8 wydanie: 21/1978
-
strona 9 wydanie: 21/1978
-
strona 10 wydanie: 21/1978
-
strona 11 wydanie: 21/1978
-
strona 12 wydanie: 21/1978
-
strona 13 wydanie: 21/1978
-
strona 14 wydanie: 21/1978
-
strona 15 wydanie: 21/1978
-
strona 16 wydanie: 21/1978
-
strona 17 wydanie: 21/1978
-
strona 18 wydanie: 21/1978
-
strona 19 wydanie: 21/1978
-
strona 20 wydanie: 21/1978
-
strona 21 wydanie: 21/1978
-
strona 22 wydanie: 21/1978
-
strona 23 wydanie: 21/1978
-
strona 24 wydanie: 21/1978