Opowieść niepokojąca
Wszystko jest powiedziane na początku. Pewnego lutowego dnia 1900 roku uczennice ekskluzywnej szkoły pani Appleyard z południowej Australii pojechały na piknik pod tajemnicze skały. Kilka dziewcząt wraz z nauczycielką zaginęło. Nigdy nie zostały odnalezione.
Z tego tematu można oczywiście zrobić wszystko i przede wszystkim od reżysera zależy, czy w rezultacie otrzymamy utwór o wysokiej wartości artystycznej, czy tylko sensacyjną szmirę. Widzowie polscy na ogół nie znający kinematografii australijskiej (poza znikomym procentem publiczności warszawskiej, która obejrzała kilka filmów w ubiegłym roku z okazji Tygodnia Filmu Australijskiego) są zaskoczeni dojrzałością i bezbłędnością filmową „Pikniku pod Wiszącą Skałą". A przecież Zachód już wcześniej został zafascynowany gwałtownym rozwojem tej kinematografii, zaś Peter Weir, jeden z najciekawszych jej przedstawicieli, dał się poznać następnym z kolei filmem, „Ostatnia fala”, gdzie w pełni pofolgował swojemu upodobaniu do tajemniczości i fantastyki, bliskiej thrillerowi.
W „Pikniku" tyleż nastroju narastającej grozy, co studiów nad reakcjami ludzkimi na nagły wypadek. Postawy ludzkie, reakcje zbiorowe i indywidualne interesują twórcę w tym samym chyba stopniu, co niesamowitość wydarzenia i niepokojące jego zapowiedzi. Film, niby utwór muzyczny, posiada swoje preludium, poetycki zapis niewinnego, motylego bytowania pensjonarek, romantycznych uniesień, tkliwych spojrzeń i wierszy dedykowanych uwielbianym przez siebie starszym koleżankom, zwłaszcza Mirandzie, już od początku jakby przeznaczonej na ofiarę dla bogów. „Miranda to anioł Botticellego" - mówi jedna z dziewcząt. „Miranda wiedziała, że nie wróci” - powie później inna. Po preludium następuje właściwy wątek, dramat zdążający do swego spełnienia. Więc najpierw tajemne przeczucia, dziwne słowa przypominane w czasie rekonstrukcji wydarzeń, wróżebne zapowiedzi. Potem punkt kulminacyjny: zniknięcie, jakby rozpłynięcie się dziewcząt w nagle sposępniałym krajobrazie. Zamieszanie, fuga, ucieczka i część ostatnia: rozpad organizmu szkolnego, upadek tradycji i dobrego obyczaju. Rozkład, zniszczenie.
Świetnie zarysowane portrety nauczycielek, a zwłaszcza przełożonej, która popada w pijaństwo i powoduje śmierć Sary, uczennicy, która za karę nie pojechała na piknik. Sara ginie jako ofiara wyzwolonej fali zła, staje się ofiarą narastającego okrucieństwa przełożonej. Dziewczęta, tak łagodne i kochające się nawzajem, w ataku zbiorowej histerii rzucają się na jedyną koleżankę ocalałą z dramatu pod Wiszącą Skałą: podejrzewają ją o ukrywanie jakiejś sobie tylko znanej prawdy. Nauczycielka o nienagannych dotąd manierach przykuje do ściany dziewczynkę, którą uważa za upartą. Atmosfera wzajemnej podejrzliwości, narastające bankructwo szkoły, wszystko to doprowadza do pełnej zagłady małego świata, żyjącego do tej pory jakby na pograniczu snu i jawy. Te przemiany reżyser podkreśla zresztą stale. W czasie wycieczki stopniowo przeobraża się cała przyroda, zmieniają swoje kształty drzewa, kwiaty, niepokojących cech nabierają ptaki, mrówki, jaszczurki. „To, co widzimy, jest snem, snem we śnie" - zapowiada twórca już na początku filmu. Poznawalne-niepoznawalne, to tylko ten sam proces świadomości z wolna przechodzącej w inny wymiar. Dziewczęta spoglądają na skały, które „czekają milion lat właśnie na nas", jak mówi nauczycielka. Słowa nabierają jakże nowych znaczeń. Zegarki zatrzymują się, czas przestaje obowiązywać. I dzieje się to, co ma się stać, bo „wszystko zaczyna się kończyć we właściwym czasie i miejscu".
Niezwykle piękne zdjęcia, zamglony krajobraz, gra świateł i cieni, statyczność obrazu. Dziewczęta jakby płynęły w powietrzu lekko zwolnionym rytmem. Jest w tych obrazach coś z niepokojącego uroku niektórych scen „Kwaidanu” Kobayashiego.
Peter Weir wyraźnie skłania się ku wyjaśnieniom pozaracjonalnym. Może jakiś nieznany magnetyzm, może dziewczęta weszły w inny wymiar, natrafiły na Czarną Dziurę, przeszły w antyczas? Przecież według założenia utworu wszystko może się stać.
Nasza widownia wszelako przyzwyczajona jest do rzeczowych wyjaśnień, nierzadko nakładanych łopatą do głowy. Poza tym mało u nas filmów z gatunku fantastyki, często spotykanej na Zachodzie, filmów sugerujących interwencję Niepoznawalnego i Nieznanego, różnych zagadek kosmosu i życia na Ziemi. Widzowie pragną rozwiązań zrozumiałych. Niechby na końcu znaleziono bandę rozbójników koczujących między skałami, wtedy wiadomo: zgwałcili, zabili i cześć. Albo żeby nagle pojawił się zza krzaków psychopata, podał dziewczętom narkotyk, uśpił, udusił i strącił ze skał. Wszystko stałoby się cudownie jasne... Tak więc „Piknik" nie ma, niestety, wielkiego powodzenia, zwłaszcza że u nas filmy idą bez jakiejkolwiek reklamy, co nie sprzyja popularyzacji nie znanej kinematografii.
Film odpowiedzi nie daje, dziewczęta przepadają bez śladu. Pozostaje niepokój i urzekające obrazy pod powiekami. Może o to właśnie chodziło reżyserowi?
Anna Lechicka
PIKNIK POD WISZĄCĄ SKAŁĄ (Picnic at Hanging Rock). Reżyseria: Peter Weir. Wykonawcy: Rachel Roberts, Dominic Guard, Helen Morse i inni. Australia, 1975.
Z tego tematu można oczywiście zrobić wszystko i przede wszystkim od reżysera zależy, czy w rezultacie otrzymamy utwór o wysokiej wartości artystycznej, czy tylko sensacyjną szmirę. Widzowie polscy na ogół nie znający kinematografii australijskiej (poza znikomym procentem publiczności warszawskiej, która obejrzała kilka filmów w ubiegłym roku z okazji Tygodnia Filmu Australijskiego) są zaskoczeni dojrzałością i bezbłędnością filmową „Pikniku pod Wiszącą Skałą". A przecież Zachód już wcześniej został zafascynowany gwałtownym rozwojem tej kinematografii, zaś Peter Weir, jeden z najciekawszych jej przedstawicieli, dał się poznać następnym z kolei filmem, „Ostatnia fala”, gdzie w pełni pofolgował swojemu upodobaniu do tajemniczości i fantastyki, bliskiej thrillerowi.
W „Pikniku" tyleż nastroju narastającej grozy, co studiów nad reakcjami ludzkimi na nagły wypadek. Postawy ludzkie, reakcje zbiorowe i indywidualne interesują twórcę w tym samym chyba stopniu, co niesamowitość wydarzenia i niepokojące jego zapowiedzi. Film, niby utwór muzyczny, posiada swoje preludium, poetycki zapis niewinnego, motylego bytowania pensjonarek, romantycznych uniesień, tkliwych spojrzeń i wierszy dedykowanych uwielbianym przez siebie starszym koleżankom, zwłaszcza Mirandzie, już od początku jakby przeznaczonej na ofiarę dla bogów. „Miranda to anioł Botticellego" - mówi jedna z dziewcząt. „Miranda wiedziała, że nie wróci” - powie później inna. Po preludium następuje właściwy wątek, dramat zdążający do swego spełnienia. Więc najpierw tajemne przeczucia, dziwne słowa przypominane w czasie rekonstrukcji wydarzeń, wróżebne zapowiedzi. Potem punkt kulminacyjny: zniknięcie, jakby rozpłynięcie się dziewcząt w nagle sposępniałym krajobrazie. Zamieszanie, fuga, ucieczka i część ostatnia: rozpad organizmu szkolnego, upadek tradycji i dobrego obyczaju. Rozkład, zniszczenie.
Świetnie zarysowane portrety nauczycielek, a zwłaszcza przełożonej, która popada w pijaństwo i powoduje śmierć Sary, uczennicy, która za karę nie pojechała na piknik. Sara ginie jako ofiara wyzwolonej fali zła, staje się ofiarą narastającego okrucieństwa przełożonej. Dziewczęta, tak łagodne i kochające się nawzajem, w ataku zbiorowej histerii rzucają się na jedyną koleżankę ocalałą z dramatu pod Wiszącą Skałą: podejrzewają ją o ukrywanie jakiejś sobie tylko znanej prawdy. Nauczycielka o nienagannych dotąd manierach przykuje do ściany dziewczynkę, którą uważa za upartą. Atmosfera wzajemnej podejrzliwości, narastające bankructwo szkoły, wszystko to doprowadza do pełnej zagłady małego świata, żyjącego do tej pory jakby na pograniczu snu i jawy. Te przemiany reżyser podkreśla zresztą stale. W czasie wycieczki stopniowo przeobraża się cała przyroda, zmieniają swoje kształty drzewa, kwiaty, niepokojących cech nabierają ptaki, mrówki, jaszczurki. „To, co widzimy, jest snem, snem we śnie" - zapowiada twórca już na początku filmu. Poznawalne-niepoznawalne, to tylko ten sam proces świadomości z wolna przechodzącej w inny wymiar. Dziewczęta spoglądają na skały, które „czekają milion lat właśnie na nas", jak mówi nauczycielka. Słowa nabierają jakże nowych znaczeń. Zegarki zatrzymują się, czas przestaje obowiązywać. I dzieje się to, co ma się stać, bo „wszystko zaczyna się kończyć we właściwym czasie i miejscu".
Niezwykle piękne zdjęcia, zamglony krajobraz, gra świateł i cieni, statyczność obrazu. Dziewczęta jakby płynęły w powietrzu lekko zwolnionym rytmem. Jest w tych obrazach coś z niepokojącego uroku niektórych scen „Kwaidanu” Kobayashiego.
Peter Weir wyraźnie skłania się ku wyjaśnieniom pozaracjonalnym. Może jakiś nieznany magnetyzm, może dziewczęta weszły w inny wymiar, natrafiły na Czarną Dziurę, przeszły w antyczas? Przecież według założenia utworu wszystko może się stać.
Nasza widownia wszelako przyzwyczajona jest do rzeczowych wyjaśnień, nierzadko nakładanych łopatą do głowy. Poza tym mało u nas filmów z gatunku fantastyki, często spotykanej na Zachodzie, filmów sugerujących interwencję Niepoznawalnego i Nieznanego, różnych zagadek kosmosu i życia na Ziemi. Widzowie pragną rozwiązań zrozumiałych. Niechby na końcu znaleziono bandę rozbójników koczujących między skałami, wtedy wiadomo: zgwałcili, zabili i cześć. Albo żeby nagle pojawił się zza krzaków psychopata, podał dziewczętom narkotyk, uśpił, udusił i strącił ze skał. Wszystko stałoby się cudownie jasne... Tak więc „Piknik" nie ma, niestety, wielkiego powodzenia, zwłaszcza że u nas filmy idą bez jakiejkolwiek reklamy, co nie sprzyja popularyzacji nie znanej kinematografii.
Film odpowiedzi nie daje, dziewczęta przepadają bez śladu. Pozostaje niepokój i urzekające obrazy pod powiekami. Może o to właśnie chodziło reżyserowi?
Anna Lechicka
PIKNIK POD WISZĄCĄ SKAŁĄ (Picnic at Hanging Rock). Reżyseria: Peter Weir. Wykonawcy: Rachel Roberts, Dominic Guard, Helen Morse i inni. Australia, 1975.