Zupa nic

NO I CO DOKTORKU? (What‘s Up, Doc?). Reżyseria: Peter Bogdanovich. Wykonawcy: Barbra Streisand, Ryan O‘Neal i inni. USA, 1972.

Peter Bogdanovich jest bez wątpienia człowiekiem sukcesu; ledwie siedem lat minęło od jego fabularnego debiutu, a już wymieniany bywa pośród amerykańskiej czołówki reżyserskiej, jako że udało mu się osiągnąć rzecz nadzwyczaj rzadką w tamtejszym światku filmowym: jednoczesny sukces u publiczności i branżowej krytyki. W istocie, Bogdanovich w swoich obrazach raz po raz ujawnia niebagatelną kulturę filmową i sprawność rzemiosła, co pozwala mu na podwójne ubezpieczenie: wobec znawców, z lubością odkrywających cytaty i reminiscencje z przeszłości, i — wobec publiczności, otaczającej ciepłym zainteresowaniem jego bohaterów, już to melancholijnych, już to pełnych wdzięku i sentymentu. Zakres możliwości stylistycznych reżysera wydaje się przy tym wprost nieograniczony. Odwoływał się on już do horroru („Cele”), elegii („Ostatni seans filmowy”), komedii lat trzydziestych („No i co doktorku?”), ballady („Papierowy księżyc”), klasyki literackiej („Daisy Miller”) i musicalu („Długa, ostatnia miłość”). Czy sięgał do rzeczywistości lat trzydziestych czy pięćdziesiątych wykazywał zadziwiający „słuch przeszłości”, pietyzm dla klimatów odeszłych i zapomnianych. Taka giętkość w twórczości może świadczyć o intuicji, sprawności, wyczuciu, ale także i o swoistym eklektyzmie, niejakim braku zaufania do własnej inwencji, wreszcie o jej atrofii. Ten reżyser przyszedł jednak do kina z określonym posłaniem: „Nie tworzę filmów po to, by wypowiedzieć jakiś określony morał. Po prostu lubię wyrażać na ekranie pewne wzruszenia. Krótko mówiąc, chcę robić filmy podobne do tych, które mi się najbardziej podobały, zanim zostałem reżyserem”. Toteż Bogdanovich świadomie odcina się od wszelkiej awangardy, uważając, iż niezrozumiałość i nadmiar zawiłości psychologicznych prowadzą do niewłaściwego wykorzystywania kina jako medium. Konserwatyzm swego credo wynagradza nam satysfakcją z tropienia dawnych gatunków i konwencji, a że jest przy tym realizatorem inteligentnym, więc otrzymujemy produkty ze znakiem kulturalnej jakości, pozbawione elementu „barbarzyństwa”, właściwego amerykańskiemu kinu.

Wchodząca na nasze ekrany komedia „No i co doktorku?” wydaje się najsłabszym ogniwem w dotychczasowym dorobku reżysera. Na dobrą sprawę niczym się ona nie różni, poza pewną kulturą wykonawstwa, od standardowych produkcji hollywoodzkiej konfekcji. Tyle, że reżyser świadomie nawiązuje bądź do slapstickowej komedii lat trzydziestych, gagów w stylu Bustera Keatona, bądź też do „cukierkowych komedii” Cukora czy Mamouliana, a przede wszystkim Ernsta Lubitscha. Całość sprawia jednak wrażenie hybrydyczne i „papierowe”: ni to pastisz, ni to rzecz serio. Chaotyczny i nonszalancki, pozbawiony wiarygodności i prawdopodobieństwa film Bogdanovicha z biegiem minut dopiero nabiera wigoru i tempa, ale wtedy właśnie rzecz się kończy i pozostaje nam tylko smakowanie cytatu z „Love Story”: „miłość nie zna słowa — żałuję”. Wydaje się, że pewien rodzaj konwencji komediowej już się zużył i nawet tak zdolny reżyser nie jest w stanie dokonać aktu ekshumacji. Co powiedziawszy, wypada lojalnie dodać, iż „No i co doktorku?” odniosło sukces kasowy anno 1972, a to by znaczyło, że nasze wrażenia nie posiadają waloru oceny definitywnej.

Znajomość klasyki gagowej pociągnęła reżysera w kierunku komedii nieporozumień, zbudowanej na seriach „tajemnych” qui pro quo, związanych z podmianą identycznych walizek. Pomysł jak pomysł, gorzej jednak, iż nie można się wyplątać z tych serpentyn komediowych stereotypów, przywoływanych z dobrodziejstwem tzw. inwentarza.

Oto para bohaterów nagle zawiązuje znajomość i kończy się to miłosnym happyendem. Oto postać dziewczyny z tupetem, wdzierającej się w cudze życie, aranżującej zabawne sytuacje i potrafiącej załatwić wszystko zgodnie ze swoim postanowieniem. Oto seria skandali hotelowych, których sprawcami są po równi premedytacja i pech postaci. Oto szaleńczy pościg ulicami San Francisco, jakby stworzonymi do szaleństw automobilowych — dalekim skojarzeniem przypominający „Bullitta”. Oto szczęśliwe przecięcie perypetii, kiedy sędzia rozpoznaje swoją córkę i uwalnia bohaterów. I tak dalej, i tak dalej. Rozkręcona maszynka kinowa działa jak deus ex machina, a my w fotelach łagodnie spożywamy czekoladki.

Oczywiście, wszystko to jest zagrane, zaśpiewane, wystylizowane. Brzydka jak noc Barbra Streisand z minuty na minutę nabiera wdzięku, niezgułowaty Ryan O’Neal sympatyczną powierzchownością tuszuje braki aktorskie. „No i co doktorku?” ogląda się z jaką-taką przyjemnością, przy jakiej-takiej uwadze. Przyjemna w smaku zupa nic, która sprawia złudne wrażenie zasycenia. I tylko ambicji w tym nie uświadczysz, co stanowi już pewien despekt, jeśli stwierdzenie to dotyczy autora wspaniałego „Ostatniego seansu”. Od niego oczekiwać by należało więcej niż „kina reminiscencji”.

KRZYSZTOF MĘTRAK